środa, 30 sierpnia 2023

3 fajne filmy z... - Rosja (ZSRR)

Wiem, że może to obecnie niepopularna opinia, ale Ruscy także nakręcili kilka dobrych filmów. Przykro mi. I nie wiem, czy pocieszeniem jest tu fakt, że wybrane przeze mnie pozycje powstały jeszcze w czasach ZSRR. Kino radzieckie czy się to komuś podoba, czy nie, prezentował ogólnie całkiem wysoki poziom. Przyznaję, że nie mam wielkiego doświadczenie, jeśli idzie o ruskie kino po przemianie ustrojowej. Te obrazy, które widziałem, nie przypadły mi do gustu. Radzieckie produkcje kojarzą mi się za to bardzo pozytywnie, cechując się wysokim profesjonalizmem, sporą wrażliwością oraz co chyba najważniejsze, nacechowany narodowym charakterem klimat. W ZSRR powstało z wiadomych względów dużo filmów wojennych. I wiele z nich cenię wysoko. Do mojego zestawienia wybrałem jednak pozycje z nieco innej beczki. Uznałem bowiem, że są one może bardziej interesujące. Poza tym chciałem wybrać dzieła o zróżnicowanej treści, które reprezentują odmienne gatunki i stylistykę.

W 1988 ZSRR chyliło się ku upadkowi. Jednym z ostatnich tchnień radzieckiej kinematografii był film "Psie serce" z tego właśnie roku. Obraz powstał na podstawie opowiadania Michaiła Bułhakowa z 1925. Zostało ono jednak wydane dopiero w 1987 i dlatego może tak późna ekranizacja dzieła. Jego fabuła mówi o pewnym profesorze, który ratuje z ulicy pewnego bezdomnego psa. Nazywa go Szarik (czy każdy ruski pies się musi tak nazywać) i bierze pod opiekę do swojego domu. Robi to, ponieważ ma względem czworonoga własne plany. Przeszczepia mi otóż ludzką przysadkę mózgową. W efekcie tego zabiegu zwierzę zaczyna powoli zmieniać się w człowieka. Niestety po przemianie prezentuje same negatywne cechy ludzkiej natury i ostatecznie zmienia życie profesora w koszmar. By powstrzymać ten proces, naukowiec odwraca proces przemiany, w którego efekcie Szarik ponownie staje się psem. Jak się nietrudno domyślić historia ta ma charakter metaforyczny. A gdy doda się, że akcja ma miejsce niedługo po Rewolucji październikowej, to nie powinno budzić wątpliwości, iż na wydanie tekstu trzeba było czekać ponad sześćdziesiąt lat. Sam film był przeznaczony dla telewizji, a nie kina i trafił nawet rok po premierze na rynek amerykański. "Psie serce" można określić mianem satyry. Nie jest to bowiem komedia, bliżej mu do science fiction, ale takie scharakteryzowanie gatunkowe również nie byłoby pełne. Wątki popularnonaukowe służą tu zwyczajnie do prześmiewczego ukazania jak najbardziej przyziemnej rzeczywistości. Główną zaletą produkcji jest właśnie owa fabuła. Jeśli chodzi o aspekty techniczne, nie można także jej oczywiście niczego zarzucić. Jest to porządnie zagrana i zrealizowana pozycja, czerpiąca z bogatych tradycji kina radzieckiego. Opierając się na wyrazistych kreacjach aktorskich, posiada niemalże teatralny rys. Jest to uniwersalna opowieść o tym, że człowiekowi nieraz bliżej do zwierzęcia niż chcielibyśmy to przyznać, podana w przystępnej, czarno-białej formie.

Ruskie kino nie każdemu musi kojarzyć się z horrorem. Nawet mnie się tak nie kojarzy. Zdarzało się jednak w historii, że i tam powstawały produkcje z tego gatunku. Jednym z takich przykładów jest pochodzący z roku 1967 "Wij". Nie należy mylić go mylić z nowszą wersją powstałą w roku 2014, która jest międzynarodową koprodukcją. Oryginalny "Wij" jest adaptacją opowiadania Nikołaja Gogola. Mimo iż jest charakteryzowany jako horror, to jednak bardziej adekwatnym określeniem jest fantasy. Obraz posiada bowiem iście baśniową otoczkę. Opowiada on o pewnym studencie, który podczas podróży gubi się w lesie i trafia do domu pewnej staruszki. Okazuje się ona być wiedźmą, ale mężczyźnie udaje się od niej zbiec. Następnie zostaje wezwany do odległego miasteczka, aby czuwać przy zmarłej, młodej dziewczynie. Musi on spędzić z nią trzy noce w kościele. W czasie jego czuwania dochodzi jednak do nadnaturalnych wydarzeń. "Wij" to nie jest długi film, ale oferuje wystarczająco dużo doznań, by wy widz nie poczuł się niezaspokojony. Produkcja oferuje wiele atrakcji, dla kinomanów, którzy wyjątkowo cenią sobie niepodrabialny klimat. To właśnie ta gęsta i mroczna atmosfera jest jej znakiem rozpoznawczym i jedną z głównych zalet. Stare filmy mają tę cechę, którą osobiście bardzo cenię, która sprawia, że człowiek przenosi się w zupełnie inny, magiczny świat i zapomina o tym, co otacza go na co dzień. To swoiste poczucie immersji potęgowane jest przez wizualną stronę dzieła. Jest ono przesycone bardzo sugestywnymi obrazami, przedstawiającymi przeróżne stwory oraz zjawiska niepochodzące ze świata ludzkiego. Bardzo dobrą robotę wykonali scenografowie oraz charakteryzatorzy. Udało im się stworzyć prawdziwie baśniową atmosferę dla opowiadanej historii. Na osobną uwagę zasługują efekty praktyczne, które wprowadzają nastrój dziwności oraz prawdziwego niepokoju. "Wij" mimo upływu lat nadal stanowić może przyzwoitą rozrywkę i być idealnym seansem dla widzów lubujących się w klasycznym kinie i ludowych zabobonach.

Jest taki reżyser Andriej Tarkowski. Właściwie to już go nie ma, ale kiedyś był. Jest to bodaj najbardziej znany ruski filmowiec. Stworzył takie dzieła jak "Stalker", "Solaris" czy "Zwierciadło". Obrazy te są słynne z tego, że nikt ich nie rozumie. No może ktoś tam twierdzi, że rozumie, ale ciężko to udowodnić. Ja uważam, że jedyną osobą, która w pełni rozumiała filmy Tarkowskiego, był sam Tarkowski. Jest to reżyser polaryzujący środowisko kinomanów. Niektórzy zarzucają mu mętność i pretensjonalność, a dla innych jest geniuszem. Wybranie jednego z jego produkcji do mojego zestawienia może z pozoru nie wydawać się odkrywcze. Ja jednak chciałem zaproponować pozycję mało znaną i taką, która różni się mocno od bardziej znanych dzieł naszego bohatera. W 1960 roku Tarkowski, będąc jeszcze początkującym twórcą, nakręcił krótkometrażowy film pod tytułem "Mały marzyciel". Trzeba tu zaznaczyć, iż tytuł ten to zbastardyzowana wersja oryginalnej wersji, która brzmi "Walec i skrzypce". Jak widać, obie wersje się znacząco różnią. Tą mającą o wiele więcej sensu i związku z fabułą jest ta druga. Film opowiada bowiem właśnie o walcu i o skrzypcach, a dokładnie to o dwóch osobach nimi operujących. Jednym z nich jest mały chłopiec, który uczęszcza do szkoły muzycznej, a drugi to młody operator walca. Spotykają się oni pewnego dnia na podwórku, gdy mężczyzna staje w obronie chłopca przed starszymi dziećmi, które mu dokuczają. Od tego momentu zaczyna spędzać czas razem i szybko nawiązuje się między nimi nić sympatii. Oczywiście bez żadnych podtekstów. W ZSRR nie było pedofilii. Obraz trwa nieco ponad 40 minut i muszę się szczerze przyznać, iż oglądałem go w języku rosyjskim, ponieważ nie znalazłem nigdzie wersji z lektorem bądź napisami. Nie przeszkodziło to jednak w zrozumieniu fabuły czy też w odbiorze całości. W przeciwieństwie do późniejszych filmów Tarkowskiego "Walce i skrzypce" to produkcja bardzo bezpośrednia, konkretna i nad wyraz prostolinijna. Można powiedzieć, że jej prostota współgra z prostotą jej bohaterów. Są to postacie z krwi i kości, zwykli ludzie ukazani w ich zwykłym życiu. Przedstawiono je bez żadnego upiększania czy zbędnego patosu, bez użycia żadnych kinowych sztuczek. Łatwo się jest dzięki temu z nimi identyfikować. Relacja chłopca z mężczyzną jest jednym z bardziej szczerych przestawień męskiej przyjaźni, jakie spotkałem. Wszystko to ujęte jest w bardzo kameralną, schludną i wizualnie atrakcyjną formę. Dla mnie jest to prawdziwa perełka sowieckiego kina, która potrafi uciec od propagandowego tonu, skupiając się na ludzkiej twarzy naszych wschodnich sąsiadów.


Radzieckie filmidła zapisały wspaniałą kartę w historii kina. Cechowało się na ogół epickością i rozmachem. Tworzono tam epopeje narodowe, których czas trwania wynosił wiele godzin. Nie brakuje jednak również produkcji bardziej stonowanych i skromniejszych. Takie właśnie wybrałem do zestawienia. Kinematografia z jest bardzo specyficzne z uwagi, chociażby na sytuację polityczną, która narzucała twórcom pewne rozwiązania. Można spokojnie stwierdzić, że Rosja stworzyła swój własny styl filmowy, który nie mógł powstać nigdzie indziej. A to jest moim zdaniem ważna cecha, która nadaje kreacjom charakteru i atrakcyjności. Najgorsze co może być to kulturowa globalizacja niszcząca lokalną różnorodność. Niech zatem żyje Pierestrojka i pozostałe Rosjanki, a my cieszmy się reliktami epoki słusznie minionej z nadzieją, że nowe pokolenia czerpiąc z ich tradycji, będą tworzyć obrazy równie udane.

środa, 23 sierpnia 2023

TOP 10: Animal attack

Nie jesteśmy sami na Ziemi. Żyją na niej także inne organizmy. Wśród nich wyróżnić można tak zwane zwierzęta. Na co dzień nie mamy w sumie z nimi wielkiego kontaktu. Psów i kotów nie liczę, bo to są udomowione gatunki. Oprócz tego są gołębie i gawrony, ale na nie nikt nie zwraca uwagi. Owadów znowuż prawie nikt nie lubi i postrzegane są one jako natrętni intruzi. Takie prawdziwe, dzikie zwierzęta znamy bardziej z filmów. Wiem, że w niektórych miastach pojawiają się dziki, które się tam osiedlają, zabierając ludziom miejsca pracy, ale są to jednak wyjątki. Większość z nas mieszka w miastach, gdzie trudno uraczyć wilka, lwa czy rosomaka. A takie stworzenia właśnie mogą głównie stanowić zagrożenie dla ludzi. Czasem zdarza się, że dochodzi do konfrontacji między światem ludzkim a naturą. Ponieważ są to zgoła odmienne uniwersa, spotkania owe mogę mieć wrogi i gwałtowny przebieg. O tego typu sytuacjach opowiadają właśnie filmy określane potocznie mianem animal attack. Termin ten nie określa tradycyjnego, osobnego gatunku filmowego, jest raczej rodzajem podgatunku przypisanego do innych, głównych takich jak horror czy thriller. W każdym razie jest popularny i mocno obecny zwłaszcza w kulturze amerykańskiej. Daje on spore pole do popisu filmowcom, jako że zwierząt na świecie jest dużo. I rzeczywiście pomysłowość twórców w tej materii nie zna granic. Wystarczy wspomnieć chociażby słynne dzieło "Zabójcze ryjówki". Mnie animal attack kojarzą się głównie z raczej tanimi produkcjami z lat 70. które nastawione były na łatwy i szybki zysk. Ich fabuła była prosta jak budowa cepa, a główną atrakcją miały być sceny szokujące widza. Oczywiście są też wyjątki, czyli filmy z większym budżetem i znaną obsadą. Jeden z nich zapoczątkował zresztą popularność nurtu. Na ogół jednak jest to specyficzna rozrywka dla osób, które lubują się w kampowych klimatach. I między innymi dlatego pomyślałem, że zasługuje on na osobną topkę.


10. Aligator 1980


Jednym z najbardziej charakterystycznych maneaterów obecnych w świecie kina jest krokodyl. Zwłaszcza za oceanem, gdzie zwierzę to znane jest bardziej pod nazwiskiem Aligator. Z licznych pozycji, opowiadających o walce z tym wodnym potworem wybrałem obraz "Aligator" z 1980 roku. Jest to chyba najbardziej zgodna z kanonem wersja mitu o amerykańskim gadzie. Ciężko nieraz stwierdzić co było pierwsze, prawda czy legenda. W tym przypadku prawdą jest film, a legendą jego treść. Historia ta opowiada o małym aligatorze, który został spłukany w kiblu za młodu, a potem dorósł w kanałach do monstrualnych rozmiarów i zaczął pożerać ludzi. Każdy z nas słyszał chyba tę opowieść. Nie wiem ile w niej prawdy, ale idealnie nadawała się ona do przeniesienia na ekran. "Aligator" to film raczej z drugiego szeregu. Nie jest to może kino klasy B, chociaż może momentami się o takie ocierać. Pamiętam, że ja byłem pozytywnie zaskoczony poziomem jego realizacji. Posiada on niezłą obsadę, która gwarantuje odpowiednią jakość. Tworzą ją głównie aktorzy charakterystyczni, co zawsze postrzegam za zaletę. Sceny z udziałem gada również nie zawodzą. Nie widać w nich żadnej taniości i nie budzą poczucia zażenowania. Jest to porządny animal attack, który umiejscowić należy zdecydowanie w kategorii tych zacnych produkcji. I co chyba najważniejsze sam nie traktuje się zbyt poważnie, zachowując dystans do gatunkowych kliszy.

9. Na szlaku 2014


Niedźwiedź to na pewno bardzo ikoniczne zwierzę. I także kino wiele razy brało go na tapetę jako stwora atakującego biednych ludzi, na ogół zagubionych biwakowiczów. Pierwszym przykładem jest bodajże film "Grizzly" z 1976 roku. Było tych filmów kilka, ale trzeba też przyznać, że prawie wszystkie one nie prezentowały odpowiedniego poziomu jakości. Trudno zatem wybrać jakiś z nich i umieścić na liście TOP 10 jako ten najlepszy. Ja jednak zdecydowałem się jeden z nich umieścić. Jest to dość mało znana produkcja z 2014 roku, na którą natrafiłem przypadkiem. Jej polski tytuł to "Na szlaku". Jest to prosta historia o tym, jak para mieszczuchów gubi się w lesie i napada ich niedźwiedź. Z tego co wiem to za inspirację do scenariusza posłużyły tutaj prawdziwe wydarzenia. Nie to jest jednak w tym wszystkim najciekawsze. Elementem, dla którego warto się zaznajomić z tym dziełem, są sceny ataków drapieżnika. W naszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wszystko jest komputerowe. Dlatego właśnie twórcy "Na szlaku" zasługują na wyróżnienie i pochwałę. Udało im sie nakręcić film z prawdziwym zwierzęciem i do tego jeszcze stworzyć bardzo realistyczne sceny jego ataku. Potęguje to nastrój grozy oraz wpływa pozytywnie na odbiór i realizm produkcji. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to pod tym względem najlepszy film, jaki widziałem. Nic zatem dziwnego, że umieszczam "Na szlaku" na liście animal attack jako przedstawiciela Ursus arctos.

8. Nocne skrzydła 1979


Gdy idzie o kinowe atakowanie ludzi, to najlepiej zdają się do tego pasować wielkie, majestatyczne drapieżniki. Niektórzy twórcy postanowili jednak podjąć się zadania bardziej wymagającego i ambitnego, wyznaczając na ludzkich wrogów zwierzęta dużo mniejsze. Mniejsze nie znaczy jednak gorsze. Tym bardziej, jeśli występują w dużych ilościach. Przypadek taki obserwujemy w pochodzącym z 1979 roku obrazie "Nocne skrzydła", gdzie głównymi antagonistami są rzesze nietoperzy-wampirów. Powstał on w złotej erze dla omawianego podgatunku horroru, czyli latach 70. I klimat tej epoki jest wyczuwalny w każdym jego elemencie. Już sam początek wita nas charakterystycznym motywem muzycznym autorstwa zacnego Henry'ego Mancini. Miejscem zaś akcji jest jakieś zadupie w Nowym Meksyku, co również idealnie wpisuje się w charakterystykę tanich horrorów. Piszę tani, lecz jest to termin trochę niesprawiedliwy w stosunku do "Nocnych skrzydeł". Produkcja trzyma bowiem bardzo porządny poziom, jeśli chodzi o grę aktorską oraz wykonanie. Cechują ją piękne wizualnie kadry oraz spokojny ton. Ktoś może powiedzieć, że brak szybkiego tempa jest właśnie wadą filmu, ale myślę, że cała reszta to rekompensuje. Na pewno nie jest to kino eksploatacji epatujące krwią oraz ludzkimi flakami. Działa na głębszej płaszczyźnie eksplorując wiele tematów takich jak, chociażby konflikt między tradycyjnymi wierzeniami a potrzebą rozwoju. Ta wielowarstwowość nadaje oczywiście dziełu jakości. "Nocne skrzydła" nie oferują wielu scen z udziałem nietoperzy. W sumie mamy tu do czynienia z dwoma zmasowanymi atakami. Zabieg ten nie wpływa jednak negatywnie na odbiór obrazu. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że nawet podsyca głód widza na więcej i wzmacnia oczekiwania. Oczekiwania, które moim zdaniem zostają zaspokojone.

7. Duch i Mrok 1996


Filmy z rodzaju animal attack to na ogół tanie horrory o naciąganej fabule. Jest jednak film, który jest czymś więcej, a to z uwagi, że opowiada o prawdziwych wydarzeniach. Mowa tu filmie o "Duch i Mrok" z roku 1996. Opowiada on historię dwóch lwów ludojadów, które odpowiedzialne były za liczne ataki na ludzi w afrykańskim Tsavo na początku XX wieku. Oczywiście fabuła dzieła została nieco podrasowana w stosunku do prawdziwych wydarzeń, ale jej ogólny zarys pozostał zgodny z nimi. W porównaniu do większości animal attack "Duch i Mrok" to dzieło, za którym stoją o wiele większe pieniądze oraz znane nazwiska. Dwie główne role zagrali jeszcze szczupły Val Kilmer oraz jeszcze nie stary Michael Douglas. Udało im się stworzyć jakieś kreacje i stanowią oni o sile filmu. Inne jego zalety to niezłe sceny akcji, umiejętne budowanie napięcia oraz epickie krajobrazy. "Duch i Mrok" to prawdziwe kino przygody. Od początku seansu towarzyszy nam poczucie ekscytacji, stanowiące swoistą mieszankę oczekiwania, tajemnicy i czyhającego w ciemności nocy zagrożenia. Najciekawszą jednak stroną produkcji pozostaje sama historia, która wydaje się nad wyraz niesamowita i wręcz trudna do uwierzenia. W filmie użyto między innymi prawdziwych zwierząt, a sceny z ich udziałem budzą uznanie oraz grozę po dzisiaj. Warto zaznajomić się z tą pozycją, chociażby po to, by poznać kulisy owych pamiętnych i nietypowych wydarzeń.

6. Arachnofobia 1990


Czas na pozycję różniącą się od pozostałych na liście. "Arachnofobia", bo o niej mowa, to bowiem film komediowy. Jest to docelowo horror, jednak z rodzaju tych, gdzie poziom humoru jest bardzo mocno zaznaczony. Arachnofobia to lęk przed pająkami i jak zatem się nietrudno domyślić opowiada o ataku roju pająków na pewne małe miasteczko w USA. Zdanie to zawiera w sumie całą fabułę i nie ma sensu tu nic więcej dodawać. Jak wspomniałem, produkcja nosi znamiona horroru komediowego. Żarty nie są tu obecne na każdym kroku, ale jest ich wystarczająca ilość. W parze z nią idzie jakość, która sprawia, że na twarzy widza pojawia się niejednokrotnie uśmiech. Głównym celem filmu jest jednak straszenie. W tym celu posłużono się zwierzęciem, które jest bodajże najbardziej znienawidzonym przez ludzi. Żadne inne stworzenie nie wzbudza chyba tyle lęku oraz obrzydzenia. Mowa tu o pająkach. Wynikać to może z tego, że każdy chyba ma z nimi kontakt. Żyją one w naszych domostwach i można je z łatwością napotkać, na ogół w mało komfortowych okolicznościach np. podczas kąpieli. Ludzie boją się pająków i ten oczywisty wybór posłużył twórcom do stworzenia produkcji o dużym ładunku emocjonalnym oraz potencjale rozrywkowym. Ja pająków się nie boję, dopóki nie zaczną się ruszać. A jeśli jest ich cała chmara, to atak paniki jest gwarantowany. Poza wartością stresogenną głównym atutem dzieła jest obsada. Tworzy ona istną paradę barwnych postaci, które jednocześnie dostarczają momentów komediowych, jak i umilają seans swoją oryginalnością. "Arachnofobię" oglądałem kilka razy i jest to jeden z tych typów filmów, które mogę oglądać za każdym razem, gdy trafię na niego w telewizji. Niech sam ten fakt wystarczy za rekomendację.

5. Orka - wieloryb zabójca 1977


"Orka - wieloryb zabójca" to polski tytuł filmu o pewnej orce. Człon "wieloryb zabójca" występuje w naszej wersji językowej głównie chyba po to, aby ludzie nie pomyśleli, że jest to film o oraniu pola albo coś. Chodzi tu bowiem o tę zwierzęcą orkę. Obraz ujrzał światło dzienne w 1977 roku, czyli dwa lata po premierze "Szczęk" Spielberga i nie da się ukryć, iż powstał na fali popularności filmu o rekinie. Świat kina od zawsze chyba zna bowiem ten schemat - jeśli powstaje jakiś dochodowa produkcja, to zaraz jak grzyby po deszcze tworzone są jego tak zwane rip offy, czyli po naszemu zrzynki. Ich twórcy mają na celu wykorzystanie popularność pierwowzoru, aby nabić własną kabzę. Na ogół dzieła te nie grzeszą jakością, będąc mało subtelnymi kopiami bardziej znanych tytułów. W przypadku "Orki" jednak trzeba uczciwie przyznać, że jest to obraz skądinąd udany. Przede wszystkim udało się na planie zgromadzić całkiem znane nazwiska. Mam tu na myśli głównie Richarda Harrisa oraz Charlotte Rampling. Zwłaszcza Rampling była w tamtym czasie dość popularna i rozchwytywana. Innym znanym nazwiskiem w obsadzie jest Bo Derek, kolejna gwiazda dekady. Nie należy także zapominać o Willu Sampsonie, czyli pamiętnym Wodzu z "Lotu nad kukułczym gniazdem". W "Orce" wcielił się on w Umilaka i rzeczywiście jego obecność na ekranie umila seans. Fabuła filmu kręci się wokół zemsty pewnego samca orki na złym rybaku, który zabił jego żonę wraz z dzieckiem. Jest to treść nieco wyssana z palca. Orki są znane ze swej inteligencji oraz niezłej pamięci, ale nie są raczej do tego stopnia mściwe. Sceny z udziałem zwierzęcia są bardzo dobrze nakręcone oraz wyglądają autentycznie. Twórcom udaje się też, być może w sposób mało subtelny, ale jednak wzbudzić w widzu poczucie smutku i współczucia względem morskiego ssaka. Ostatecznym argumentem, który dla mnie przynajmniej, wpływa pozytywnie na ocenę dzieła, jest fakt, że to orka właśnie jest tutaj sportretowana jako pozytywny bohater i to ona ostatecznie wygrywa to starcie natury z bezdusznym człowiekiem. I jest to chyba jedyny taki przypadek w świecie kina animal attack.

4. Razorback 1984


Wspominałem już parę razy na blogu, że jestem fanem kina australijskiego. Cenię sobie jego surowy klimat oraz szczerą naturę. Nie inaczej jest z pochodzącym z roku 1984 horrorem "Razorback". W dziele tym głównym antagonistą jest olbrzymi dzik. I kiedy mówię olbrzymi, to mam na myśli ogromny. Monstrualnych rozmiarów bestia terroryzuje australijski outback i jego nielicznych mieszkańców. Pewien mężczyzna musi się jednak zmierzyć z potworem, aby odnaleźć i uratować swoją zaginioną żonę. O filmie tym słyszałem już od dawna. Długo jednak nosiłem się z zamiarem obejrzenia go. Szczerze to wydawało mi się, że jest to jakieś wyjątkowo tanie dzieło, które jest dość toporne, by nie powiedzieć prymitywne. Jak się jednak okazało, myliłem się i spotkało mnie miłe zaskoczenie. Zawsze jest lepiej miło się zaskoczyć niż niemiło rozczarować. "Razorback" to film, który oferuję prostą rozrywkę, zaserwowaną jednak w bardzo atrakcyjnej wizualnie formie. To właśnie ten aspekt filmowego rzemiosła wybija się na pierwsze miejsce, jeśli chodzi o analizę omawianego obrazu. Byłem doprawdy zdziwiony, jak wiele wysiłku włożono w to, by zwykły film o przerośniętym dziku, prezentował się tak efektownie. Poszczególne kadry z filmu są naprawdę imponujące, dodając całości iście wielkoekranowego sztychu. Inne elementy warte podkreślenia to barwne postacie, atrakcyjne sceny akcji czy też profesjonalne efekty praktyczne. Oferuje widzowi dużo więcej, niż można by się spodziewać po zwykłym animal attack.

3. Ptaki 1963


Każdy zna Alfreda Hitchcocka. Mam na myśli tego reżysera. Nie każdy jednak kojarzy go z filmami typu animal attack. Nawet ja tego nie robiłem. Jedno z jego najsłynniejszych dzieł podchodzi jednak zdecydowanie pod tę kategorię. Chodzi mi mianowicie o "Ptaki" z roku 1963. Za czasów mojej młodości był to film, który każdy znał i widział chociaż raz. Absolutny klasyk gatunku. Obecnie nie wiem, jak jest i czy młodsi widzowie są zapoznani z tą pozycją. Wspominam o tym, ponieważ jest to dzieło na mojej liście może i najbardziej znane. Na pewno jedno z dwóch najbardziej znanych. Uważam, że jest to ten przypadek, w którym jakość obrazu idzie w parze z jego sławą. Fabuła "Ptaków" jest podobna do każdego innego animal attacku. Po prostu jakieś małe, prowincjonalne miasteczko zostaje pewnego dnia nagle napadnięte przez zwierzęta. W tym przypadku jest to cała ptasia populacja, co oferuje bardziej intensywne doznania. Dla mnie film ten budują pamiętne ujęcia, które na trwałe wryły się w moją pamięć. Do historii przeszła, chociażby scena z atakiem na placu zabaw. Powolne budowanie napięcia w tym przypadku ociera się o perfekcję, stanowiąc prawdziwy majstersztyk filmowego rzemiosła. Ogólnie trzeba przyznać, że praca twórców z materiałem żywym (ptaki) zasługuje tutaj na osobne uznanie. Jest to widoczne na przykład w innej symptomatycznej scenie ewakuacji z domu opanowanego przez ptaki. Innym ciekawym aspektem realizacji było wypuszczanie agresywnych zwierząt na nic niepodejrzewającą aktorkę Tippi Hedren. Tak głosi legenda. Sama jednak myśl, że reżyser w taki sposób znęcał się nad bezbronną kobietą, jest intrygujący oraz inspirujący. Trudno napisać o "Ptakach" coś, co nie byłoby powielaniem sloganów. Jest to na pewno film, który mimo upływu dekad nadal potrafi trzymać w napięciu powoli, wzbudzając poczucie grozy. Potrafił on uczynić ze zwykłych i niepozornych, obecnych w naszym codziennym otoczeniu ptaków śmiertelne zagrożenie. Stał się tym być może inspiracją dla całego podgatunku horroru, który największe triumfy zaczął święcić dekadę później.

2. Cujo 1983


Złe filmowe zwierzęta to na ogół dzikie, niebezpieczne drapieżniki albo takie, które żyją w dużych stadach. Nikt raczej nie próbował uczynić animalistycznego złoczyńcy z czegoś powszechnie postrzeganego jako dobre i przyjazne człowiekowi. Z czegoś takiego jak pies. Wyjątkiem od tej reguły jest amerykański horror "Cujo" z 1983. Film powstał na podstawie książki Stephena Kinga, której oczywiście nie czytałem, ponieważ nie umiem czytać. Jak to śpiewał Kazik, do mnie przemawia bardziej obraz telewizyjny. "Cujo" opowiada o pewnej matce z dzieckiem, którzy zaatakowani zostają przez dużego psa. Jego agresja budzi się po tym, gdy zostaje on ugryziony przez chorego nietoperza (znowu ci imigranci). Atak czworonoga ma oczywiście miejsce z daleka od cywilizacji, gdzieś na jakimś odludziu. Jak to w wielu przypadkach animal attack bywa, fabuła nie jest skomplikowana. Nie o to tu jednak chodzi. Fakt ten nie przeszkadza w stworzeniu trzymającego w napięciu widowiska. Nie lada sztuką jest utrzymać uwagę widza przy tak, zdawałoby się, ograniczonej przestrzeni. Bohaterka bowiem i jej syn uwięzieni zostają poniekąd przez zwierzę we własnym samochodzie. Osadzenie akcji w jednym miejscu stanowi szczególny rodzaj wyzwania dla filmowców i zawsze, jeśli eksperyment ten się uda, ocena takiego dzieła wzrasta u mnie znacząco. Nie inaczej jest w przypadku "Cujo". Największym jednak jego atutem są bardzo realistyczne sceny z psem. Po raz kolejny o tym wspominam, ale w tym typie filmów jest to jakby nieodzowne. Wiarygodnie wyglądające ujęcia ze stworzeniem dodają tylko autentyczności filmowemu wrażeniu. Wprowadza to nastrój bliskiego niebezpieczeństwa. Trochę tylko szkoda tego psa.

1. Szczęki 1975


Nadszedł czas na zaszczytne pierwsze miejsce. I nie może tu być raczej wielkiego zaskoczenia. Jest tylko jeden film, który może okupować szczyt rankingu. Mam tu na myśli słynny blockbuster Itzhaka Spielberga, czyli "Szczęki". Nie będę się tu rozpisywał o fabule, bo dla każdego jest ona chyba jasna, nawet jeśli nie oglądał filmu albo zrobił to bardzo dawno temu. Jest to dzieło pod wieloma względami epokowe. Po pierwsze był to pierwszy prawdziwy blockbuster, który przyniósł twórcom tyle hajsu, że mogli oni zakupić zapas cukru na cały rok z góry. Był to poniekąd początek końca najlepszej ery w historii Hollywood oraz zapowiedź abominacji, jaką Kraina Snów stała się obecnie. Spielberg może być zatem widziany jako ten zły, który zniszczył rynek filmowy i odpowiedzialny jest za porzucenie artystycznej niezależności oraz wolności wyrazu. Nie to jest jednak tematem tego wpisu. Inny oczywisty wpływ "Szczęk" na kinematografię to zapoczątkowanie nurtu animal attack, który był już wprawdzie obecny w kinie, ale nigdy nie cieszył się aż taką popularnością. Obraz Spielberga doczekał się pierdyliarda rip offów, sequeli i innych wcieleń. Jest bezpośrednim przodkiem słynnej sagi "Rekinado". Zainspirował całą rzeszę produkcji z różnych rodzajów, nie tylko tych mówiących o walce z naturą. Jeśli chodzi o sam film, to jest to prawdziwe arcydzieło gatunku oraz jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów w historii kina w ogóle. Mimo że kukła rekina wygląda dziś momentami sztywnawo, to nadal potrafi on wzbudzać dreszcze. Efekt ten osiągnięty został poprzez sprawną pracę kamery i wymieszanie ujęć prawdziwych zwierząt z tym nieprawdziwym. "Szczęki" straszą. W sposób mistrzowski budują napięcie oraz atmosferę grozy i zagrożenia. Strach przed głęboką wodą jest tam tak bardzo podsycony, że znam ludzi, u których obraz wywołał talasofobię. Podejrzewam, że ja również należę do tych osób. Uważam, że film jest w stanie wpływać na rzeczywistość ludzi i zmieniać ją. W tym przypadku jest to może negatywny wpływ, ale jednak sam fakt, że to robi, świadczy o jego mocy oddziaływania. Oprócz wzbudzania w widzach podświadomych lęków produkcja oferuje również świetne aktorstwo. Jest to chyba jeden z tych niedocenianych elementów "Szczęk". Na pierwszy plan wybija się tutaj Robert Shaw i jego niezapomniana, ikoniczna rola Quinta, czyli człowieka, który oddycha skrzelami i zjadł już niejednego rekina. Uważam, że bez tej postaci i sposobu, w jaki została wykreowana "Szczęki" nie byłyby tym, czym są. Nie przeszłyby do historii i pozbawione by były poczucia epickości. Monolog Quinta na temat USS Indianapolis to jedna z najbardziej pamiętnych przemów w dziejach. Na koniec wypada wspomnieć o ścieżce dźwiękowej Johna Williamsa na czele z genialnym motywem rozpoznawalnym przez każdego kinomana na Ziemi. Jest to jednak na tyle oczywisty fakt, że nie będę się nad nim rozwodził. "Szczęki" to jedyny godny i naturalny zwycięzca rankingu animal attack, który odcisnął swoje piętno nie tylko w świecie filmu, ale także w życiu jego odbiorców.

wtorek, 1 sierpnia 2023

3 fajne filmy z... - Australia

Jest taki dziwny kraj, który jest jednocześnie kontynentem. Dzięki izolacji powstały tam organizmy zupełnie inne niż w pozostałych miejscach na Ziemi. Jednymi z tych stworzeń są ludzie. Są oni na tyle różni, że wytworzyli swój własny, specyficzny sposób wyrażania poprzez taśmę filmową. Dzięki temu dzieła jakie tworzą mają niepodrabialną atmosferę surowości oraz naznaczone są pewnym rodzajem szaleństwa. Nie inaczej jest z trzema propozycjami filmowymi jakie wybrałem do zaprezentowania.

Australia nie wybacza. Jest to w dużej mierze nadal dziki kraj, pełen niebezpiecznych zwierząt, roślin i ludzi. Jeden z nich wywiózł swoje własne dzieci poza miasto, a następnie próbował je ustrzelić. Tak właśnie zaczyna się "Walkabout", dzieło filmowe z 1971 roku. Obraz ten wyreżyserowany przez Nicolasa Roega znaczył początek nowej ery w kinie z Antypodów. Okres ten nazywany "Australijską Nową Falą" trwał od początku lat 70. do połowy 80. W tym czasie produkcje z Australii ponownie zyskały popularność na świecie, zwłaszcza w Stanach, odnosząc sukcesy zarówno kasowe, jak i artystyczne. Wracając do fabuły "Walkabout", który nie posiada polskiej wersji tytułu, śledzimy w nim walkę dwójki młodych, białych dzieci w outbacku. Outback to lokalne określenie tego, co znajduje się pośrodku kontynentu, czyli bezkresnych, niezamieszkanych równin. Para bohaterów z trudem poradziłaby sobie w takich warunkach, lecz na szczęście z pomocą przychodzi im aborygeński rówieśnik. Fabuła jednak nie jest w przypadku "Walkabout" najważniejsza. Można powiedzieć, że służy tylko do ukazania pewnych zjawisk oraz przede wszystkim środowiska. Jak to lubią określać ludzie, którzy się znają, "Walkabout" to kino kontemplacyjne, czyli takie, przy którym się kontemplują, jak mniemam. Chodzi o to, że kino owo pozwala nam się przenieść w odmienne stany postrzegania i nabrać dystansu nie tylko do samego dzieła, z jakim obcujemy, ale być może do naszego świata i otoczenia, do nas samych. Ja cenię sobie filmy, które stanowią jakiegoś rodzaju wyzwanie dla widza oraz są niejednoznaczne, a omawiany obraz na pewno do takich się zalicza. Z faktów bardziej przyziemnych warto wspomnieć, że w obsadzie "Walkabout" pojawia się młoda Jenny Agutter i nawet dokonuje tam ablucji. Oprócz tego produkcję można także uznać za wczesny przykład kina survivalowego. Tak czy owak, na pewno jest to pozycja godna polecenia.

Ludzie dzielą się na ludzi prostych i krzywych. Oba rodzaje na ogół żyją daleko od siebie i nie wchodzą sobie w drogę. Czasami jednak inaczej się nie da i oba typy wchodzą sobie w drogę. Dochodzi wtedy to tak zwanej konfrontacji. O takiej właśnie sytuacji opowiada kolejna australijska propozycja, a mianowicie obraz zatytułowany "Na krańcu świata" z roku 1971. Główny bohater filmu to młody nauczyciel z miasta, a więc człowiek, za przeproszeniem wykształcony, jak i prawdopodobnie inteligentny. Trafia on razu pewnego na głęboką prowincję, do zabitej dechami dziury, gdzie udaje mu się w stracić wszystkie pieniądzory. Zostaje zatem na jakiś czas poniekąd uwięziony we wspomnianym miejscu. Czasu tam spędzonego na pewno nie zapomni do końca swych dni. Jest on bowiem zmuszony spędzić go z okolicznymi tubylcami, czyli osobnikami wyjątkowo parszywymi, zdegenerowanymi oraz nad wyraz prymitywnymi. Są to ludzie pozbawieni jakby wszelkich uczuć wyższych, których główną rozrywką jest spożywanie alkoholu oraz nocne strzelanie do kangurów. Nasz protagonista pomimo początkowej wstrzemięźliwości poddaje się jednak ostatecznie zwyczajom panującym w zatęchłej dziurze i niejako wsiąka w lokalne środowisko. Nie jest to może motyw w kinie bardzo oryginalny, nawet na krajowym podwórku można by znaleźć jakieś przykłady zderzenia dwóch odmiennych światów. Jednakże siła "Na krańcu świata" leży w wykonaniu. Jak już nieraz wspominałem kino australijskie, przynajmniej to z przeszłych dekad, charakteryzuje się wyjątkowo surowym klimatem. Nie wiem, czy wynika to z samych okoliczności przyrody, w jakich przyszło żyć tamtejszym ludziom, czy z czego innego, ale filmy przez nich tworzona najczęściej zapadają w moją pamięć takim kinowym brakiem owijania w bawełnę. Postacie są z krwi i kości, a sami aktorzy przypominają naturszczyków przez co produkcje sprawiają tak autentyczne wrażenie, że można prawie poczuć zapach potu wydobywający się z ekranu. Wiem, że może nie każdy widz ma na coś takiego ochotę, ale dla mnie jest to wartość jak najbardziej dodana. "Na krańcu świata" jest właśnie idealnym przykładem takiego kina, jaki i australijskiej nowej fali. Obraz nie upiększa niczego, przedstawia rzeczywistość w jej najbardziej plugawym wydaniu, angażując jednocześnie odbiorców w przedstawione wydarzenia. Dla mnie to kino przez duże R i sto razy wolę je od kolejnej odsłony przygód niebieskich ludków z kosmosu.

Tak się złożyło, że dwie pierwsze propozycje pochodziły z tego samego roku. Teraz jednak przenosimy się prawie dwadzieścia lat do przodu, a dokładnie to do roku 1989. A wspomnieć chciałem o bardzo obskurnym i mało znanym w naszym kraju filmie "Spirits of the Air, Gremlins of the Clouds". Obraz nie ma polskiej nazwy, ale gwarantuje, że wspomniane w tytule germliny to nie te same stworki z bardziej znanej produkcji. Produkcja znanego skądinąd obecnie reżysera Alexa Proyasa to bardzo nietypowy przypadek. Osobiście cechą, jaką najbardziej chyba sobie cenię oraz poszukuję w kinie jest klimat. Kino z Australii jest bardzo specyficzne, a wspomniana przeze mnie klimatyczność to przez lata była jedna z jego głównych cech. Jednak w przypadku "Spirits of the Air..." element ten mamy podkręcony niemalże do granic wytrzymałości. Dzieło opowiada o siostrze i bracie, którzy mieszkają gdzieś na postapokaliptycznym, przepełnionym poczuciem izolacji, pustkowiu. Ich spokojna, by nie powiedzieć monotonna egzystencja, zostaje pewnego dnia przerwana przez przybycie tajemniczego wędrowca. Jest to wszystko, co można i należy wspomnieć, jeśli chodzi o fabułę. I tu właśnie powracamy do wspomnianego klimatu. Obraz bowiem na nim głównie stoi, poważnie wspomagając opowiadaną historię. Nie należy tu oczekiwać skomplikowanych plot twistów czy wspaniałej opowieści. To wszechogarniająca, oniryczna i duszna niczym australijska pogoda, atmosfera tworzy w filmie przedstawiony świat oraz buduje niepodrabialny efekt. Uczucie to potęgowane jest przez nietypową, budzącą niepokój muzykę oraz oryginalną scenografię, której znakiem charakterystycznym są ustawione w rzędach stare samochody, wbite pionowo w ziemię. Wszystkie te elementy sprawiają, że widz podczas seansu ma wrażenie, że trafił na transmisję z jakiejś innej rzeczywistości lub, że cały czas śni, a nie konsumuje kolejny obraz. Jest to zdecydowanie bardzo oryginalne oraz wyjątkowe doświadczenie filmowe, które może nie spodoba się każdemu, ale na pewno tym, którzy wciąż szukają nowych inspiracji i są otwarci na ciekawe wizualno-muzyczne doznania.


Australia może się zatem pochwalić niezłym dorobkiem filmowym. Muszę się przyznać, że nosiłem się nawet z zamiarem rozszerzenia mojej listy dla tego przypadku do pięciu miejsc, ale jednak pozostałem przy tytułowych trzech. Można powiedzieć, że z wymienionych jak do tej pory krajów, to właśnie Australia wyprodukowała te, które najbardziej przypadły mi do gustu. Głównym czynnikiem, który o tym decyduje jest oszczędny, pozbawiony niepotrzebnych ozdobników czy innych trików styl kręcenia i charakterystyczna atmosfera surowości. Australia to miejsce, gdzie okoliczności przyrody kreują poniekąd ludzkie postawy, a kino z tego kraju idealnie potrafi uchwycić ten proces. Warto zatem zainteresować się tamtejszą kinematografią bowiem ma ona do zaoferowania wiele interesujących pozycji.

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...