wtorek, 1 sierpnia 2023

3 fajne filmy z... - Australia

Jest taki dziwny kraj, który jest jednocześnie kontynentem. Dzięki izolacji powstały tam organizmy zupełnie inne niż w pozostałych miejscach na Ziemi. Jednymi z tych stworzeń są ludzie. Są oni na tyle różni, że wytworzyli swój własny, specyficzny sposób wyrażania poprzez taśmę filmową. Dzięki temu dzieła jakie tworzą mają niepodrabialną atmosferę surowości oraz naznaczone są pewnym rodzajem szaleństwa. Nie inaczej jest z trzema propozycjami filmowymi jakie wybrałem do zaprezentowania.

Australia nie wybacza. Jest to w dużej mierze nadal dziki kraj, pełen niebezpiecznych zwierząt, roślin i ludzi. Jeden z nich wywiózł swoje własne dzieci poza miasto, a następnie próbował je ustrzelić. Tak właśnie zaczyna się "Walkabout", dzieło filmowe z 1971 roku. Obraz ten wyreżyserowany przez Nicolasa Roega znaczył początek nowej ery w kinie z Antypodów. Okres ten nazywany "Australijską Nową Falą" trwał od początku lat 70. do połowy 80. W tym czasie produkcje z Australii ponownie zyskały popularność na świecie, zwłaszcza w Stanach, odnosząc sukcesy zarówno kasowe, jak i artystyczne. Wracając do fabuły "Walkabout", który nie posiada polskiej wersji tytułu, śledzimy w nim walkę dwójki młodych, białych dzieci w outbacku. Outback to lokalne określenie tego, co znajduje się pośrodku kontynentu, czyli bezkresnych, niezamieszkanych równin. Para bohaterów z trudem poradziłaby sobie w takich warunkach, lecz na szczęście z pomocą przychodzi im aborygeński rówieśnik. Fabuła jednak nie jest w przypadku "Walkabout" najważniejsza. Można powiedzieć, że służy tylko do ukazania pewnych zjawisk oraz przede wszystkim środowiska. Jak to lubią określać ludzie, którzy się znają, "Walkabout" to kino kontemplacyjne, czyli takie, przy którym się kontemplują, jak mniemam. Chodzi o to, że kino owo pozwala nam się przenieść w odmienne stany postrzegania i nabrać dystansu nie tylko do samego dzieła, z jakim obcujemy, ale być może do naszego świata i otoczenia, do nas samych. Ja cenię sobie filmy, które stanowią jakiegoś rodzaju wyzwanie dla widza oraz są niejednoznaczne, a omawiany obraz na pewno do takich się zalicza. Z faktów bardziej przyziemnych warto wspomnieć, że w obsadzie "Walkabout" pojawia się młoda Jenny Agutter i nawet dokonuje tam ablucji. Oprócz tego produkcję można także uznać za wczesny przykład kina survivalowego. Tak czy owak, na pewno jest to pozycja godna polecenia.

Ludzie dzielą się na ludzi prostych i krzywych. Oba rodzaje na ogół żyją daleko od siebie i nie wchodzą sobie w drogę. Czasami jednak inaczej się nie da i oba typy wchodzą sobie w drogę. Dochodzi wtedy to tak zwanej konfrontacji. O takiej właśnie sytuacji opowiada kolejna australijska propozycja, a mianowicie obraz zatytułowany "Na krańcu świata" z roku 1971. Główny bohater filmu to młody nauczyciel z miasta, a więc człowiek, za przeproszeniem wykształcony, jak i prawdopodobnie inteligentny. Trafia on razu pewnego na głęboką prowincję, do zabitej dechami dziury, gdzie udaje mu się w stracić wszystkie pieniądzory. Zostaje zatem na jakiś czas poniekąd uwięziony we wspomnianym miejscu. Czasu tam spędzonego na pewno nie zapomni do końca swych dni. Jest on bowiem zmuszony spędzić go z okolicznymi tubylcami, czyli osobnikami wyjątkowo parszywymi, zdegenerowanymi oraz nad wyraz prymitywnymi. Są to ludzie pozbawieni jakby wszelkich uczuć wyższych, których główną rozrywką jest spożywanie alkoholu oraz nocne strzelanie do kangurów. Nasz protagonista pomimo początkowej wstrzemięźliwości poddaje się jednak ostatecznie zwyczajom panującym w zatęchłej dziurze i niejako wsiąka w lokalne środowisko. Nie jest to może motyw w kinie bardzo oryginalny, nawet na krajowym podwórku można by znaleźć jakieś przykłady zderzenia dwóch odmiennych światów. Jednakże siła "Na krańcu świata" leży w wykonaniu. Jak już nieraz wspominałem kino australijskie, przynajmniej to z przeszłych dekad, charakteryzuje się wyjątkowo surowym klimatem. Nie wiem, czy wynika to z samych okoliczności przyrody, w jakich przyszło żyć tamtejszym ludziom, czy z czego innego, ale filmy przez nich tworzona najczęściej zapadają w moją pamięć takim kinowym brakiem owijania w bawełnę. Postacie są z krwi i kości, a sami aktorzy przypominają naturszczyków przez co produkcje sprawiają tak autentyczne wrażenie, że można prawie poczuć zapach potu wydobywający się z ekranu. Wiem, że może nie każdy widz ma na coś takiego ochotę, ale dla mnie jest to wartość jak najbardziej dodana. "Na krańcu świata" jest właśnie idealnym przykładem takiego kina, jaki i australijskiej nowej fali. Obraz nie upiększa niczego, przedstawia rzeczywistość w jej najbardziej plugawym wydaniu, angażując jednocześnie odbiorców w przedstawione wydarzenia. Dla mnie to kino przez duże R i sto razy wolę je od kolejnej odsłony przygód niebieskich ludków z kosmosu.

Tak się złożyło, że dwie pierwsze propozycje pochodziły z tego samego roku. Teraz jednak przenosimy się prawie dwadzieścia lat do przodu, a dokładnie to do roku 1989. A wspomnieć chciałem o bardzo obskurnym i mało znanym w naszym kraju filmie "Spirits of the Air, Gremlins of the Clouds". Obraz nie ma polskiej nazwy, ale gwarantuje, że wspomniane w tytule germliny to nie te same stworki z bardziej znanej produkcji. Produkcja znanego skądinąd obecnie reżysera Alexa Proyasa to bardzo nietypowy przypadek. Osobiście cechą, jaką najbardziej chyba sobie cenię oraz poszukuję w kinie jest klimat. Kino z Australii jest bardzo specyficzne, a wspomniana przeze mnie klimatyczność to przez lata była jedna z jego głównych cech. Jednak w przypadku "Spirits of the Air..." element ten mamy podkręcony niemalże do granic wytrzymałości. Dzieło opowiada o siostrze i bracie, którzy mieszkają gdzieś na postapokaliptycznym, przepełnionym poczuciem izolacji, pustkowiu. Ich spokojna, by nie powiedzieć monotonna egzystencja, zostaje pewnego dnia przerwana przez przybycie tajemniczego wędrowca. Jest to wszystko, co można i należy wspomnieć, jeśli chodzi o fabułę. I tu właśnie powracamy do wspomnianego klimatu. Obraz bowiem na nim głównie stoi, poważnie wspomagając opowiadaną historię. Nie należy tu oczekiwać skomplikowanych plot twistów czy wspaniałej opowieści. To wszechogarniająca, oniryczna i duszna niczym australijska pogoda, atmosfera tworzy w filmie przedstawiony świat oraz buduje niepodrabialny efekt. Uczucie to potęgowane jest przez nietypową, budzącą niepokój muzykę oraz oryginalną scenografię, której znakiem charakterystycznym są ustawione w rzędach stare samochody, wbite pionowo w ziemię. Wszystkie te elementy sprawiają, że widz podczas seansu ma wrażenie, że trafił na transmisję z jakiejś innej rzeczywistości lub, że cały czas śni, a nie konsumuje kolejny obraz. Jest to zdecydowanie bardzo oryginalne oraz wyjątkowe doświadczenie filmowe, które może nie spodoba się każdemu, ale na pewno tym, którzy wciąż szukają nowych inspiracji i są otwarci na ciekawe wizualno-muzyczne doznania.


Australia może się zatem pochwalić niezłym dorobkiem filmowym. Muszę się przyznać, że nosiłem się nawet z zamiarem rozszerzenia mojej listy dla tego przypadku do pięciu miejsc, ale jednak pozostałem przy tytułowych trzech. Można powiedzieć, że z wymienionych jak do tej pory krajów, to właśnie Australia wyprodukowała te, które najbardziej przypadły mi do gustu. Głównym czynnikiem, który o tym decyduje jest oszczędny, pozbawiony niepotrzebnych ozdobników czy innych trików styl kręcenia i charakterystyczna atmosfera surowości. Australia to miejsce, gdzie okoliczności przyrody kreują poniekąd ludzkie postawy, a kino z tego kraju idealnie potrafi uchwycić ten proces. Warto zatem zainteresować się tamtejszą kinematografią bowiem ma ona do zaoferowania wiele interesujących pozycji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...