piątek, 2 lutego 2024

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jego świetle. Jest wśród nich i Tadzio, którego Gustav obdarzył tak wielką sympatią. Teraz jednak zdało się, że uczucie to osłabło. Gustav powoli zacząć doznawać dziwnej sensacji. Jego ciało było odprężone i znajdowało się w stanie błogiej satysfakcji. Ręce, plecy i ramiona odpoczywały, złożone na miękkim i wygodnym podłożu. Jego prawa dłoń powoli zaczęła przesuwać się po krawędzi leżaka. Kształt jego oparcia wzbudzał dreszcze swoją twardą formą. Trwało to wszystko kilka minut, lecz Gustav już wiedział, co właśnie miało miejsce. Otóż zakochał się w leżaku. Ucieszył go fakt, że na nim siedzi. Pominięty został w ten sposób tak trudny dla Gustava proces zapoznawania się. W tym przypadku wystarczyło po prostu usiąść. Gustav od razu ułożył sobie plan działania. Już za chwilę wstanie z leżaka jakby nigdy nic, złoży go i uda się do hotelowego pokoju. Jak pomyślał, tak zrobił. Ku jego uciesze nikt po drodze nie zaczepiał go ani nie rzucał dwuznacznych spojrzeń. Gdy był już w pokoju, rzucił leżak na łóżko. Udał się potem do łazienki, by obmyć twarz zimną wodą. Był cały rozgrzany, nowe uczucie rozgrzewało go od środka. Pałał pożądaniem do tej drewnianej rzeczy, która była tuż, tuż, zaraz obok, na wyciągnięcie ręki. Gdy nadszedł wieczór, Gustav zamówił wykwintną kolację oraz wino do pokoju. Posadził leżak na krześle, sam siadając naprzeciw niego. Kolacja przebiegała w raźnej atmosferze, mimo że leżak nie był zbyt rozmowny. Być może z uwagi na zakłopotanie w kontakcie ze starszym od siebie mężczyzną, a być może dlatego, że nie posiadał aparatu mowy. Gdy Gustav wypił kilka głębszych, poczuł się w miłosnym nastroju. Prawił leżakowi komplementy na temat jego praktycznej budowy i wytrzymałości płótna. Tuż po 22 Gustav postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Rozłożył leżak, spuścił spodnie i próbował umieścić swojego Wacława w przedmiocie. Nic jednak z tego nie wyszło, ponieważ leżak nie posiadał żadnej widocznej dziury. Gustav lekko niepocieszony postanowił, że następnego dnia z rana wymelduje się z hotelu i uda się do domu rodzinnego. Kiedy już się tam znalazł, postanowił nie ukrywać swego uczucia do leżaka i zaprosił do siebie rodzinę, by poznali obiekt jego westchnień. Rodzina nie była na początku pocieszona. Najbardziej przeszkadzało im mieszczańskie pochodzenie leżaka. Do tego przedmiot nie miał nawet imienia i nie wiedzieli jak się do niego zwracać. Podobne obiekcje mieli znajomi Gustava, sąsiedzi oraz rada miasta. Bohater nasz widząc, że nie zazna spokoju w tym miejscu, postanowił wybrać się w podróż z leżakiem. Odwiedził wiele znanych miejsc na czele z Ndżameną i Bużumburą. Wszędzie jednak czuł się niedopasowany. Szukał ludzi, którzy podzielaliby jego fascynację drewnem. W końcu zaszył się gdzieś w leśnych ostępach. Nadał leżakowi imię Tadzio. Lata mijały, a leżak się zużywał. Kiedyś nieostrożny Gustav rozerwał jego płótno. Powstały w ten sposób otwór wykorzystał do zapłodnienia leżaka. Kiedy urodziły im się dzieci, miały drewniane rączki oraz można je było składać i umieszczać w szafie koło odkurzacza. Najstarsze z nich z uwagi na umiejętność składania, znalazło zatrudnienie w urzędzie gdzie pomagało ludziom w składaniu wniosków. Środkowe o imieniu Modrzew zostało wykładowcą na uniwersytecie, gdzie dawało wykłady o leżakowaniu, a najmłodsza córka imieniem Robert, została prostytutką. Sam Gustav zaś ponieważ nie mógł już siadać na leżaku z uwagi ja jego dziurę, stracił stopniowo zainteresowanie rzeczą. Zaczął za to odczuwać silny popęd do klamki. To jednak temat na inną opowieść. Sequel o tytule "Gustav von Aschenbach: Człowiek-Klamka".

wtorek, 23 stycznia 2024

Luźne gatki - Świnie w kinie

Drugim najbardziej inteligentnym stworzeniem zamieszkującym Ziemię obok świni jest człowiek. Jak to często bywa, oba gatunki mają wspólne cechy. Wśród ludzi jest wiele świń i vice versa. Świnie od wieków niezmiennie stanowią inspirację dla wszelkiej maści artystów. Zaliczają się do nich także filmowcy. Zdarza się, że właśnie ze świni czynią oni centralną postać swoich dzieł. Robią to jednak zbyt rzadko. Powinno być więcej świń w show-biznesie. Plotka głosi, że w Hollywood panują trzy mafie: żydowska, gejowska oraz czarnoskóra. Jak widać, nie ma w tym gronie mafii świńskiej. Gdyby zwierzęta te stworzyły własną klikę, to na pewno łatwiej by im było zrobić karierę w filmie. Mimo to można wynaleźć kilka pozycji, które wyróżniają się świńskimi motywami. Warto się im przyjrzeć, by odkryć prawdziwą naturę wieprzowiny.

Stara prawda mówi, że na wojnie ułani nie mieli kobiet, więc się kochali w pięknych klaczach. Podobną drogę obrały kobiety. Gdy mężczyźni byli na wojnie, one kochały się w pięknych wieprzkach. I są na to dowody. W roku 1907 zarejestrowano jak pewna młoda dama bezwstydnie zadaje się ze świnią. Akt ów nosi tytuł "Le cochon danseur". Na naszych oczach rozgrywa się tragedia. Kochliwy wieprzek zabiega o względy młodej kobiety. Klęka przed nią, błaga o uwagę, daje prezenty. Ona jednak zostaje niewzruszona. Co więcej, zmusza swego adoratora do poniżających występów. Rozbiera go przed ludźmi i karze tańczyć. Następnie przebiera go w damskie ubrania. On na wszystko się zgadza, żeby tylko zyskać jej względy. Tym samym staje się być może pierwszym archetypowym simpem. Na koniec świnia oblizuje się, przewraca oczami i szczerzy zęby jakby coś właśnie zjadła. Czyżby wymierzyła karę niewdzięcznej sympatii? Ostatnia scena stała się internetowym memem, budząc jednocześnie uśmiech i poczucie dyskomfortu. Widok olbrzymiej, szczerzącej się, antropomorficznej świni zaiste ma potencjał, by nawiedzać ludzi w koszmarach.

Innym koszmarem stworzonym przez świnie jest komunizm. Tak przynajmniej widział to George Orwell w swojej powieści "Folwark zwierzęcy". Książka ta odniosła wielki sukces. Nic zatem dziwnego, że powstały na jego podstawie również filmy. Starszy z nich, pochodzący z 1954 roku to animowana produkcja, która finansowana była przez CIA. Agenci mieli w zamiarze użyć jej jako propagandowej broni przeciwko ZSRR. W filmie zwierzęta na pewnej farmie obalają rządy ludzkiego właściciela i same przejmują kontrolę. Na początku panuje równość i sprawiedliwość, szybko jednak świnie zaczynają dominować, by wkrótce stworzyć nowy, opresyjny system totalitarnego sprawowania władzy. Film jest bardzo sugestywny i sprawnie manipuluje emocjami widzów. Świniom oczywiście przypadła rola złoczyńców. Są one przedstawione jako knujące, spasione i brutalne stworzenia pozbawione skrupułów. Nie posiadają właściwie pozytywnych cech, a interesuje je tylko absolutna władza i bogactwo. Taki obraz świni jest krzywdzący dla tych zwierząt, które należą przecież do jednych z najbardziej inteligentnych. Potrafią one obsługiwać nawet pewne mechanizmy używane do ich hodowli. Wiedzą jak działa chip. Do tego są sympatyczne, a epitety, jakimi obarczają je ludzie, wynikają z niewiedzy. Świnia przecież po to się brudzi, aby być czysta.

O czystość nie umiała za to na pewno zadbać Simone. Jest to bohaterka filmów pewnego znanego reżysera, przechodzącego twórczy kryzys. Gdyby nie nowo odkryta muza jego kariera wisiała na włosku. Problem jednak tkwi w tym, że Simone nie jest prawdziwa. To wygenerowana przez komputer wirtualna postać. Nikt jednak o tym nie wie, a wszystkim filmy z jej udziałem tak przypadają wszystkim do gustu, że eksperyment zaczyna wymykać się spod kontroli. Wtedy właśnie artysta wpada na diabelski plan, nakręcenia prawdziwego gniota z Simone w roli głównej. Miał to być jej autorski projekt, który tak by ją skompromitował, że jej kariera byłaby skończona. Fabułę ową przedstawia pochodzący z 2002 roku film "Simone" z Alem Pacino. Jest to prorocze dzieło, które udowadnia, że tłum kupić każdy wciskany mu kit. Będzie wierzył w iluzję, ignorując prawdę nawet pomimo twardych dowodów. Dowodem na to jest, chociażby fakt, że dzieło komputerowej Simone pod tytułem "Jestem świnią" staje się wielkim sukcesem. Obraz obliczony na wzbudzenie obrzydzenia wśród publiczności okazuje się hitem. Na ekranie bohaterka ubrana w suknię ślubną tapla się w błocie z grupą świń oraz spożywa z nimi posiłek. Całość nakręcona jest w czerni i bieli, aby dodać bardziej artystycznego charakteru. Nie dziwię się zachwytom widowni. Sam widok Simone nachylającej się na korytem jest wart każdej ceny i żałować tylko można, że w prawdziwym świecie nie ma wiele podobnych filmów. Tym bardziej, jeśli by zawierały ujęcia trzody drapiącej się o różne zabudowania.

Wiedzę na temat świń najlepiej czerpać od hodowców, a właściwie to producentów. Zwierzęta te są bowiem produkowane, a nie hodowane. Pojęcie to, jak i wiele innych poznać można dzięki lekturze forum trzoda-chlewna.pl. Jest to skarbnica wiadomości o świniach, a najciekawszym jej segmentem jest dział o chorobach. Dzięki niemu możemy dowiedzieć się jakie szokujące rzeczy mają miejsce w chlewach. Kanibalizm czy wypadanie jelit z odbytu są tam na początku dziennym. Jest to jednak jedynie niewinna, gra w porównaniu z tym, co wyprawia ze swoją świnią bohater belgijskiej produkcji z 1974 roku "Vase de noces". Mężczyzna ten czas spędza głównie z pewną ulubioną świnią. Nie jest to typowa relacja na linii człowiek-zwierzę. Farmer bowiem darzy maciorę silnym uczuciem, które nazwać można mianem miłości. Dogląda swoją wybrankę, karmi ją i głaszcze. Pieści jej wymiona niczym wytrawny kochanek. Wszystko to prowadzi do konsumpcji związku. Gdy jednak świnia rodzi prosięta, mężczyzna zabiera je od niej w szale zazdrości. Próbuje sam je wychować i być dla nich ojcem, lecz one nie odwzajemniają jego sympatii. Powoduje to znów atak gniew, którego efektem jest śmierć warchlaków. Następnie umiera maciora, a hodowca popada w obłęd. Je gówno i tym podobne. Na koniec się wiesza. To by było na tyle. Świnia w tym filmie jest rzeczywiście wdzięczna, lecz nie do tego stopnia, by się w niej zakochać. Film może za to posłużyć, jako studium świni. Nie ma chyba drugiego takiego obrazu, w którym przedstawiciel tego gatunku dostał tyle czasu ekranowego. Widz uraczony jest zatem festiwalem rycia w ziemi, mlaskania oraz wesołego kwiczenia. Jest to nie lada gratka dla każdego fana świń niezależnie od wieku.

Jak zatem widać, także świnie zapisały swoją kartę w historii kinematografii. Nie odegrały może wielkiej roli, ale na pewno produkcje z ich udziałem się wyróżniają. Kino świńskie na pewno łamie tabu na temat tego, co można pokazywać, a czego nie. Świnia bądź co bądź chodzi naga. Na widoku. Nikomu to jednak nie przeszkadza, a firm produkujących ubrania dla świni jest jak na lekarstwo. Wiele aspektów życia świń jest pomijane, a przeciętny zjadacz chleba ma z nią kontakt dopiero na kanapce lub na talerzu. Mało jest również programów społecznych wspierających świnie, które mają utrudniony dostęp do edukacji czy leczenia. Jest to problem globalny. Wystarczy wspomnieć, że świnia nie widnieje na fladze żadnego państwa na świecie. Zarobki świń są wielokrotne mniejsze niż kobiet, czy nawet dzieci. Jeśli więc nic z tym nie zrobimy, świnie nadal będą grać główne role tylko w kulinarnych przepisach.

czwartek, 11 stycznia 2024

Luźne gatki - Z poradnika młodego kinomana

Jakiś czas temu pod jedną z moich recenzji na Filmjebie zarzucono mi, że stosuję "wyświechtane teksty". Jako że nie rozmawiam z debilami, zignorowałem ów komentarz, lecz skłonił mnie on także do refleksji na temat tak zwanych mitów kinomana, czyli obiegowych opinii o kinie i filmach, które w istocie można uznać za błędne i tak naprawdę nic nieznaczące. Pozwolę sobie kilka z nich tutaj wymienić i krótko napisać, dlaczego niekoniecznie są zasadne.

Niewykorzystany potencjał - ten zwrot używany jest nagminnie przez wiele osób. Ma on być może sens w wielu przypadkach, lecz czy zawsze? Czemu widz uważa, że nie wykorzystano w danym przypadku potencjału historii? Nie wie on przecież jaką wizję miał reżyser. Może właśnie tak wyobrażał sobie swoje dzieło i osiągnął wszystko, co zmierzał. Słowa takie brzmią niepoważnie w ustach osoby, która nie zajmuje się zawodowo kręceniem filmów.

Szukam w kinie emocji - ten straszny banał powtarzany jest wielokrotnie i to często przez samych ludzi związanych z filmem. Zwłaszcza przez jakieś pseudo uduchowione aktorki. Ja na ten przykład nie szukam żadnych emocji w kinie. Mam dość emocji we własnym życiu. A sala kinowa to dla mnie magiczne miejsce, dzięki któremu przenoszę się w inny świat i zapominam o tym, co jest na zewnątrz. I tego właśnie szukam w filmach.

Lubię dobre kino - a co to w ogóle znaczy? Jaka jest definicja dobrego kina? Każdy przecież ma własne mniemanie na ten temat. Coś, co dla jednego jest genialne, dla innego będzie zwykłym gniotem. Nie ma czegoś takiego jak dobre kino. Poza tym, jeśli ktoś naprawdę interesuje się kinem i chce pogłębić swoją wiedzę na jego temat, to musi tak naprawdę oglądać wszystko. W ten sposób jest w stanie wyrobić sobie gust i wtedy dopiero może stawiać tezy o tym, co jest dobre, a co złe.

Brak fabuły - jak już nieraz powtarzałem, film jako sztuka wizualna nie musi posiadać fabuły. Od snucia opowieści są książki. Kino zaś powinno przemawiać obrazem i ewentualnie dźwiękiem. Fabuła nieraz przeszkadza wręcz w odbiorze dzieła. Dla mnie najważniejszą cechą filmu jest klimat. A najlepiej stworzyć go właśnie przy użyciu zdjęć wspomaganych odpowiednią muzyką.

Książka lepsza - przyznam, że nie czytam dużo, a jeśli już obejrzę jakiś film na podstawie książki, to nie widzę za bardzo sensu jej późniejszego czytania. Wiele osób zarzuca filmom, że nie odwzorowują świata i problemów przedstawionych w danej powieści. I mogą mieć w tym rację, co zależy jednak od pomysłu reżysera. Należy pamiętać, iż nie każda ekranizacja to wierna adaptacja. Jestem zdania, że film i książka to dwa osobne medium i nie powinno się ich wręcz rozpatrywać wspólnie. Film operuje innymi środkami i pewne kwestie trudno odpowiednio ukazać. Jako osobna forma sztuki powinien się bronić tym, co ma do zaoferowania kino.

Niezły jak na ten czas - nieraz widzę, że ktoś używa określenia, że dany film nieźle wygląda mimo tego, że jest stary. Jest to bardzo ignoranckie podejście, które szczerze mnie wkurza. Tym bardziej że słowa te padają na ogół z ust osób, które nie mają wielkiego doświadczenia. Wiadomo przecież, że to stare filmy zaliczają się do tych najlepszych. Większość klasycznych produkcji powstała przed rokiem 2000, który jest dla mnie magiczną granicą, po której nastąpił gwałtowny zjazd w kinematografii. To właśnie stare filmy są nieustającym źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń twórców. Może rzeczywiście część dzieł źle się starzeje, lecz nie wiem, czy ma sens oceniać je ze współczesnej perspektywy.

Z gustami się nie dyskutuje - jest to typowy argument, który zamyka praktycznie możliwość jakiejkolwiek dyskusji. Jest to swego rodzaju wymówka. Może to i kontrowersyjny pogląd, ale z gustami da się dyskutować. Oczywiście trudno zmuszać kogoś, by polubił coś, co mu nie odpowiada. Warto jednak powymieniać się spostrzeżeniami, które pozwolą zagłębić się w temat. Samo stwierdzenie "podobał" lub "nie podobał mi się" nie mówi wiele o samej produkcji. Na opinię o danym filmie ma na pewno wpływ subiektywny odbiór. Posiadając jednak wiedzę zdobytą na bazie licznych i zróżnicowanych seansów, można dokonać szerszej oceny.

Proces stosowania "gotowych zwrotów", o którym śpiewał Kazik, jest powszechny. Podejrzewam, że sam go stosuję, nie mając nawet tego świadomości. Warto jednak nieraz spróbować nadać swoim wypowiedziom nutkę indywidualizmu i odrębności. Dobrym sposobem na to jest pisanie, czym właśnie się zajmuję. Internet daje możliwość swobodnego wyrażania myśli, jeśli oczywiście nie łamią one żadnych zasad. Niestety większość filmów niczym szczególnym się nie wyróżnia więc trudno też o nich tworzyć jakieś poważne eseje. Dlatego warto sięgać po te mniej znane, undergroundowe produkcje, które mogą nas zaszokować, ale także pozytywnie zaskoczyć.

sobota, 30 grudnia 2023

TOP 10: Western

Kino jest stare jak świat. No, nie dokładnie jak świat, ale jest starsze niż większość żyjących obecnie ludzi. Jego początki były burzliwe, a na przestrzeni lat zachodziło w nim wiele zmian. Jedną z nich były modne gatunki, które zmieniały się w zależności od epoki. Jednym z rodzajów produkcji, która nie święci już takich triumfów jak kiedyś, odchodząc powoli do lamusa, jest western. Filmy o kowbojach to jeden z kamieni węgielnych Hollywood. Także u nas wielu kinomanów wychowało się na westernach puszczanych w naszej telewizji jeszcze za czasów PRL. Były one jedynym powiewem zachodu w naszej kulturze i budowały często stereotypowe postrzeganie Ameryki, jak i tworzyły gusta widzów. Ja również dobrze pamiętam te czasy, kiedy główną atrakcją sylwestrowego wieczoru bywały filmy z Kirkiem Douglasem w roli głównej. Wraz z upływem czasu western ewoluował. Musiał to robić, bo zmieniały się tez kulturowe uwarunkowania. Klasyczny western wyparty został przez antywestern, czyli twór mający na celu zdemitologizowanie Dzikiego Zachodu. I te właśnie obrazy przemawiają do mnie bardziej niż wymuskane, bajkowe produkcje rodem ze starego Hollywood. Wybierając TOP 10 westernów, starałem się zachować balans między obydwoma odłamami gatunku.



10. Tombstone 1993

Na początek mała prywata. Nie wiem, czy "Tombstone" z 1993 roku zalicza się do dziesięciu najlepszych westernów w historii, ale na pewno jest jednym z moich, prywatnych faworytów. Głównie z uwagi na postać Doca Hollidaya, brawurowo zagranego przez młodego i chudego jeszcze Vala Kilmera. To właśnie Doc był ponoć najszybszym rewolwerowcem, jakiego widział Dziki Zachód. Film przedstawia wydarzenia prowadzące do słynnej strzelaniny w O.K. Corral. Jest to chyba najbardziej ikoniczna strzelanina w historii USA. O sile produkcji decyduje jej obsada. Obok wspomnianego Kilmera możemy tu zobaczyć Kurta Russella czy Billa Paxtona. Jest także polski akcent w postaci Joanny Pacuły. "Tombstone" idealnie miesza elementy akcji z psychologicznym tłem. Nawet bandyci mają tutaj jakiś zarysowany rys. Wisienką na torcie jest natomiast scena słynnej konfrontacji, która jest jedną z bardziej pamiętnych, jakie kojarzę.


9. Wyjęty spod prawa Josey Wales 1976

Clint Eastwood to legenda amerykańskiego kina, zwłaszcza westernów. Sam zagrał w wielu klasykach, by potem zabrać się za reżyserię. "Wyjęty spod prawa Josey Wales" to właśnie jeden z tych wyreżyserowanych przez Clinta obrazów. Zagrał on tu także oczywiście główną rolę. Jest to dzieło, które łączy stary świat tradycyjnych westernów z nowym bardziej naturalistycznym nurtem. Mamy tu typowy motyw zemsty. Główny bohater w wyniku napadu traci rodzinę i dobytek. Postanawia zemścić się na swych oprawcach i robi to w bardzo efektownym stylu, wykorzystując przy tym wojenną zawieruchę. Film ma surowy charakter, nie upiększając niczego i nie wciskając ludziom lukrowanego kitu. Postać Josey Wales'a wykreowana przez Eastwooda to prawdziwy badass, z którym łatwo się identyfikować. Perełką jest tutaj na pewno scena, w której bohater w wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, rozprawia się z dwoma oprychami. Jest to efektowny popis strzeleckiej zręczności. Chociażby z uwagi tylko na ten jeden moment warto zapoznać się z tą produkcją.


8. Tańczący z wilkami 1990

Film, który miałem okazję obejrzeć w kinie. Jest to dzisiaj już klasyczna pozycja. Być może ostatni naprawdę epicki western w historii. Zawsze postrzegałem go jako autorskie dzieło Kevina Costnera. Jak widać patent polegający na jednoczesnym reżyserowaniu i graniu w westernie, sprawdza się. Czas trwania seansu jest bardzo długi, lecz mija on szybko. Nie ma dłużyzn, a wszystkie elementy są umiejętnie połączone w odpowiednich dawkach. Nawet wątek romantyczny nie psuje tu ogólnego wrażenia. Obraz Costnera to poniekąd akt oskarżenia względem USA, jak również próba rozliczenia się z trudną historią. Film posiada kilka patetycznych momentów oraz często gra na strunach sentymentalizmu, lecz mimo to można mu to ostatecznie wybaczyć. Jest to prawdziwie hollywoodzka produkcja, która jednocześnie jest szczera i wiarygodna. Niestety film zawsze będzie mi się kojarzył z silnym poczuciem smutku z uwagi na parę scen, jak również ostatecznym wydźwiękiem.


7. Siedmiu wspaniałych 1960

Pora na jeden z najsłynniejszych westernów w historii. Pamiętam, że opowiadali mi o nim rodzice, a gdy leciał w telewizji, to było prawdziwe święto. Początkowo zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jest to zaiste dzieło idealnie sprawdzające się jako rozrywka dla młodych, jeszcze naiwnych, umysłów. Cała konstrukcja fabuły jest dość oryginalna i oferuje sporo atrakcji. Poznawanie kolejnych rewolwerowców, z których każdy jest inny i ma własną historię, jest bardzo angażujące. Po latach moja optyka nieco się zmieniła. Dla mnie "Siedmiu wspaniałych" to obecnie relikt epoki starego Hollywood. Obraz wymuskany i idealizujący Dziki Zachód, w którym podział na tych złych i dobrych jest jasno określony. Osobiście bardziej cenię późniejsze westerny, które niczego nie upiększały, będąc bardziej brutalnymi. Moim ulubionym "Wspaniałym" był ten grany przez Charlesa Bronson i przeżyłem jego ekranową śmierć. Aktorowi towarzyszy na ekranie cała plejada ówczesnych ikon filmów o kowbojach. Całość dopełnia legendarny motyw muzyczny. Cechy te sprawiają, że "Siedmiu wspaniałych" zdecydowanie zasłużyło sobie na miejsce w TOP 10 westernów.


6. Dzika banda 1969

Wchodzimy w rejony zdecydowanie bardziej dosadnych dzieł. Film Sama Peckinpaha przeszedł do historii jako bezkompromisowy obraz Dzikiego Zachodu, w którym nie ma prawdziwych bohaterów. Jest to świat pozbawiony złudzeń, gdzie panują brutalne prawa. Mimo to jednak ostatecznie decydująca rolę odgrywa tu czynnik ludzki. Poczucie honoru i sprawiedliwości biorą górę, a wyzbyci skrupułów bohaterowie, pokazują humanitarną twarz. Jeśli chodzi o dobór aktorów, to zawsze nieco mi przeszkadzał. Ernest Borgnine czy William Holden nie za bardzo pasują mi na badassów, sprawiając bardziej tatusiowate wrażenie. Można jednak na to przymknąć oko, kiedy weźmie się pod uwagę finał filmu. Wieńczy go otóż jedna z najsłynniejszych sekwencji w dziejach westernu. Bezceremonialna scena strzelaniny, w której bohaterowie rzucają wyzwanie całej armii przeciwników, do dzisiaj budzi wrażenie. Ta obrosła legenda rozwałka jest swoistym symbolem poświęcenia, braterstwa oraz lojalności. Zapada w pamięć jako efektowny popis reżyserskiego kunsztu.


5. Pewnego razu na Dzikim Zachodzie 1968

Nadszedł czas na prawdziwego mistrza westernu. Człowieka, który stworzył najbardziej legendarne dzieła w tym gatunku, wyznaczając standardy, które są aktualne do dziś. Chodzi oczywiście o Sergio Leone, który nawet nie był Amerykaninem. Ciekawe jest to, że najlepsze westerny nakręcił właśnie Włoch. Podejrzewam, że są ludzie, których irytuje style reżysera, ale zdecydowana większość oddaje mu hołd. Nie da się nie docenić wagi jego dzieł, jak i ich jakości. Dają one tyle frajdy widzom do dziś, że nie sposób nie zakochać się w tym świecie pełnym alfa rewolwerowców, gębowania, ikonicznych pojedynków, gwizdania, przenikliwych spojrzeń i charakterystycznych odgłosów wystrzałów. Film posiada wiele epickich momentów. Wyróżniłbym tu przede wszystkim scenę przyjazdu Mańka Harmonijki na stację i finalizującego ją pojedynku. W mistrzowski sposób buduje ona napięcie. Robi to przy użyciu prostych środków ze specjalnym uwzględnieniem szczegółów. Drugi to moment ukazania głównego bohatera przy użyciu wiszącej lampy. W połączeniu z motywem muzycznym robi on piorunujące wrażenie, za każdym razem powodując ciarki.


4. Mały Wielki Człowiek 1970

Przełom lat 60. i 70. znaczy diametralną zmianę w sposobie tworzenia westernów. Cukierkowa estetyka charakterystyczna dla dawnego Hollywood została stopniowo wyparta przez styl, który ochrzczono mianem antywesternu. Jednym z pierwszym i do dzisiaj najważniejszych obrazów tego nurtu to "Mały Wielki Człowiek" z główną rolą Dustina Hoffmana. Jak kilka innych pozycji na mojej liście obraz ten cechował się długim czasem trwania. Jak jednak może być inaczej jeśli opowiada on losy życia człowieka, który żył ponad sto lat. Jest to obraz, który w bezkompromisowy i często brutalny sposób ukazuje, jak wyglądało życie na Dzikim Zachodzie. Nie ma tu nieskazitelnych bohaterów o czystych sercach. Jest za to dużo brudu, gwałtu, ludzkiej niedoli i śmierci. Nie jest to jednak w żadnym wypadku dzieło dołujące. Jest po prostu wiarygodne, pełniąc również funkcje edukacyjne. Nie ma tu wielu scen akcji czy efektownych pojedynków, ale są za to ludzie wplątani w koła historii. "Mały Wielki Człowiek" to antywestern w całym znaczeniu tego słowa. Szczery, autentyczny, słodko-gorzki, niepozostawiający obojętnym. Dzieje kraju opowiedziane losami jednego człowieka.


3. Bez przebaczenia 1992

Nie ma chyba obrazu bardziej demitologizującego Dziki Zachód niż "Bez przebaczenia" w reżyserii Clinta Eastwooda. Powraca on tym samym na listę ze swoją kolejną produkcją, udowadniając, że zna się na westernie jak mało kto. Film opowiada historię pary starych już rewolwerowców, którzy lata świetności mają dawno za sobą. Są leciwi, zmęczeni, wypaleni tak samo, jak kraina, w której żyją. Postanawiają jednak jeden ostatni raz zawalczyć o sprawiedliwość. Obraz na pewno określić można mianem antywesternu. Świat w nim przedstawiony nie jest piękny, a postaciom daleko do ideału. Nie ma tu wielkiej miłości czy bohaterstwa. Jest za to ludzka godność, przyjaźń oraz wierność zasadom. Punktem kulminacyjnym filmu jest bezsprzecznie scena końcowej strzelaniny, w której protagonista rozprawia się z całym zastępem przeciwników. I nie nosi ona znamion żenady jak w wielu innych tego typu sytuacjach. Przeciwnie. Poziom realizmu jest porażający. Jest to chyba ostatni badassowy krzyk Eastwooda, który później popadł w zbytni melodramatyzm. "Bez przebaczenia" to kolejny surowy obraz o okrutnym świecie, w którym nadzieja umiera ostatnia.


2. Za kilka dolarów więcej 1965

Kolejne dzieło Sergio Leone na liście. I nie ostatnie. "Za kilka dolarów więcej" to klasyka gatunku, której nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Nawet kinomani nieinteresujący się zbytnio westernem, powinni kojarzyć ten obraz na czele z charakterystycznymi motywami muzycznymi autorstwa Ennio Morricone. Wszystko w tej produkcji zadziałało. Każdy element wpływa na jakość dzieła. Od historii, po dobór aktorów, przez ścieżkę dźwiękową, po pracę kamery. Na ekranie niezapomniany duet stworzyli tu Clint Eastwood i Lee Van Cleef. Nie tylko oni jednak prezentują oni klasę. Nie ustępuje im Gian Maria Volonte w roli głównego złoczyńcy. Kroku dotrzymują mu członkowie jego gangu z Klausem Kinskym na czele. Film oferuje świetną rozrywkę, a seans mija, jak z bicza strzelił. Nie ma tu żadnych dłużyzn, a motywacje bohaterów są jasne i klarowne. Istotną funkcję pełni również gębowanie, czyli bardzo bliskie zbliżenia twarzy postaci. Te ciasne kadry nadają produkcji unikatowego charakteru, będąc znakiem rozpoznawczym Leone. "Za kilka dolarów więcej" wieńczy scena jednego z najsłynniejszych pojedynków w dziejach, napędzanego przez pamiętną melodię. Tak jak często reżyser wspaniale dozuje nam napięcie, bawiąc się z nerwami widzów. Jest to pozycja obowiązkowa dla fanów nie tylko westernu, ale kina w ogóle.


1. Dobry, zły i brzydki 1966

Na placu boju pozostała tylko jedna produkcja, która może mienić się mianem najlepszego westernu. Chodzi tu oczywiście o kolejne dzieło Sergio Leone zatytułowane "Dobry, zły i brzydki". Już sama nazwa wiele obiecuje, na stałe wchodząc do kanonu kina. Film oparty jest na nietypowym pomyśle. Nie mu tu bowiem dwóch głównych bohaterów, lecz trzech. Obok protagonisty i antagonisty jest również ten trzeci, który stoi poniekąd w rozkroku między nimi. Na ekranie ponownie podziwiać możemy Eastwooda i Van Cleefa, a trio uzupełnia Eli Wallach. Tworzy on pamiętną postać nieokrzesanego dzikusa który, chociaż cwany to budzi jednak sympatię. Obraz ma wszystkie zalety innych dokonań reżysera. Mnogość wątków i postaci, wspaniałą ścieżkę dźwiękową, epickie sceny pojedynków oraz gębowanie. Jest to bogaty świat pełen ludzkich pragnień, emocji i desperacji. Przez film przewija się pełno barwnych indywiduów, z których każdy wnosi coś do dzieła, nawet jeśli pojawia się tylko na krótki moment. Dzięki temu film nabiera głębi, operując na kilku poziomach. Podobnie jak w innych swych filmach, Leone osadza losy bohaterów na tle historycznych wydarzeń, co także ubogaca seans. Najbardziej jednak doniosłym momentem produkcji jest bez wątpienia scena finalnego pojedynku. Nie ma chyba innego filmu, w którym brałoby w nim udział aż trzech rewolwerowców. Leone ponownie bawi się z publiką, do końca trzymając ją na krawędzi fotela. "Dobry, zły i brzydki" dzierży palmę pierwszeństwa wśród westernów i trudno oczekiwać, żeby coś przebiło go w przyszłości.

sobota, 16 grudnia 2023

Luźne gatki - Obojniak Love Story

Jesteśmy sto lat za Zachodem. Tak można sparafrazować słynne powiedzenie. Chodzi mnie o to, że to, co było obecne w rzeczywistości na zachodzie kilka dekad temu, do nas dociera dopiero teraz. Jak widać, nie inaczej jest ze światem filmu. My dopiero teraz kręcimy obrazy o rzeczach, które gdzie indziej są na porządku dziennym od lat. Robimy wtedy z tego wielką aferę, promując daną produkcję jako pierwszy polskim film o czymś albo o kimś. Tak było na przykład z "W lesie dziś nie zaśnie nikt". Nie jest to zła pozycja, szczególnie jak na nasze warunki, ale slashery to były popularne w latach 80. Innym przykładem takiej sytuacji jest "Fanfik" z 2023 roku i jemu chciałbym poświęcić nieco miejsca. Film ten reklamowany był i jest jako pierwszy polski film o transie. Głównym bohaterem jest bowiem właśnie osoba, która ma jedną płeć, a potem dochodzi do wniosku, że jednak woli mieć przeciwną. Ogólnie pojmowana tematyka LGBT wchodzi powoli na naszą scenę kinematograficzną. I to samo w sobie nie jest złe, lecz może budzić pewne refleksje. Pierwsza to taka właśnie, że jednak nadal gonimy zachód. Chociażby w takiej Hiszpanii co trzeci film jest o gejach już od lat 90. Druga kwestia to wątpliwości, jakie mogą powstać przy okazji powstawania tych obrazów. Czy jest to prawdziwa potrzeba, czy też nie jesteśmy świadkami załapania się części twórców na popularny obecnie temat? Ja jestem sceptyczny względem wszelkich trendów, jak również prób używania kina do przemycania różnych treści. Film ma być przede wszystkim filmem. Samodzielnym dziełem, otwartym na interpretacje, bez łopatologii czy narzucania gotowych rozwiązań, co mam wrażenie, następuje w tym przypadku.

Film zaczyna się od rzygania. Bohaterka rzyga, bo jest nieszczęśliwa. Nie umie się odnaleźć, ma wahania nastrojów, zażywa kilogramami antydepresanty, które kradnie ojcu. Wykazuje działania autodestrukcyjne. Ogólnie mówiąc, męczy się i nie widać końca tej udręki. Wszystko zmienia się, gdy przypadkiem zakłada męskie ciuchy. W efekcie następnego dnia budzi się cudownie ozdrowiała. I już nie jako ona, lecz on. Tranzycja przechodzi tu błyskawicznie. Wystarczy się przebrać i wszystko załatwione. Jest to duże uproszczenie, na które, jak mniemam, twórcy musieli częściowo się zgodzić. Może to jednak sugerować, że rozwiązaniem na wszelkie problemy emocjonalne jest zmiana identyfikacji płciowej. Wprawdzie jest wspomniane, że protagonista już jako dziecko wzorował się na chłopcach, jest to jednak tylko pretekstowy argument. Film zatem nie zgłębia dokładnie zagadnienia trans płciowości. Nie potrafi wytłumaczyć, na czym polega problem i uproszcza cały proces. Dodatkowo pewne sceny i kwestie są wypowiadane w sposób wręcz dosadny. Brzmią one jak wykute na pamięć formułki prosto z jakiejś akcji agitacyjnej albo podręcznika. Na szczęście produkcja nadrabia te braki w innych sferach, a mianowicie przedstawieniu relacji międzyludzkich. "Fanfik" to bowiem bardziej film o emocjach niż o zmianie płci. Oczywiście nie osiąga tu również wybitnego poziomu, będąc raczej prostolinijnym i naiwnym, ale robi to w sposób szczery i w miarę naturalny. Stara się ukazać rozterki młodego pokolenia oraz naciski i stresujące sytuacje, jakim jest ono poddawane. W roli głównej widzimy w "Fanfiku" Alin Szewczyk. Nie mylić z tym Alvinem od wiewiórek. Jest to jakiś ewenement, pierwszy polski niebinarny-model-trans-aktor-aktorka. Osobnik, który defaultowo był samicą. Trudno tu oceniać grę aktorską, jako że jak się wydaje osoba ta gra po prostu siebie. Na pewno wypada pozytywnie i wiarygodnie. Wersja chłopięca pasuje jemu. I nie dziwię mu się. Też bym nie chciał być kobietą. Poza tym też czuję się uwięziony we własnym ciele. Ogólnie cała obsada się sprawdza, chociaż jakby naturalniej wypadają tu młodzi. Jest to bądź co bądź pozycja do nich właśnie skierowana. I tu właśnie można mieć pewne wątpliwości. Jaka idea bowiem przyświecała twórcom i czy w ogóle jakaś była? Obraz nie może do końca zdecydować się czy chce być teen dramą, czy czymś głębszym, mówiącym o szerszym problemie, który dotyka, jak się zdaje, coraz więcej osób. Pytanie tylko w jakim stopniu jest to rzeczywisty i poważny problem? Z boku bowiem wygląda to nieraz, jakby ktoś robił ludziom wodę z mózgu, w imię nie wiadomo w sumie czego. Na pewno faktem jest, że jesteśmy świadkami ciągłej walki o umysły, te młode również. Obserwując zachowania i tendencje części społeczeństwa na wszelkich platformach internetowych, jak i w popkulturze, zachodzi podejrzenie, że całe to zamieszanie jest jedynie przejściową modą. Trendem, który odejdzie kiedyś w zapomnienie. Z drugiej strony zauważalne są zmiany kulturowo-obyczajowe i jednym z ich objawów może być właśnie wszechobecny kryzys tożsamości. Nie ulega wątpliwości, że przyszłe społeczeństwo będzie zupełnie inne niż obecne.

Osobną kwestią, która może budzić zastanowienie, jest wątek romantyczny przedstawiony w filmie. Bohaterka, która chce być chłopakiem, zakochuje się z wzajemnością w chłopaku, który jest gejem. Mimo perturbacji ostatecznie się schodzą. Jak się zatem można domyślić, będą również współżyć. I prawdopodobnie w sposób tradycyjny. Jaki jest zatem sens tej całej zamiany, skoro ostatecznie wychodzi na to samo, czyli seks kobiety z mężczyzną? Jakby ona została dziewczyną, a on hetero to efekt byłby ten sam. I tak by byli ze sobą, bo przecież się polubili. Film sugeruje, że Alvin nie zainteresowałby się kolegą, gdyby ten postrzegał ją jako samicę właśnie. Tylko jako chłop. To trochę tak jakby sięgać lewą ręką do prawego ucha. No, ale może się nie znam i czegoś po prostu nie rozumiem. Intencje autorów może i są dobre, ale powszechnie wiadomo, gdzie dobre intencje prowadzą. "Fanfik" budzi sprzeczne emocje. Z jednej strony sympatię, a z drugiej nieufność. Tak czy owak, jest na pewno ciekawą pozycją na naszym rynku filmowym.

wtorek, 14 listopada 2023

TOP 10: Bigfoot

Było ostatnio o wilkołakach w kontekście listy TOP 10 i pozostaję w tym nurcie. Mam na myśli nurt potworów. Tym razem jednak na tapetę biorę inną mieszankę. Nie człowieka z wilkiem, lecz z małpą. Chodzi tu oczywiście o legendarną postać Wielkiej Stopy. Jest on szczególnie popularny za oceanem, gdzie stanowi jeden z tradycyjnych bohaterów horrorów. Moda na Bigfoota powstała w latach 70. ubiegłego wieku, zyskując nawet własną nazwę, czyli sasquatchploitation. Produkcje te od zawsze cechowały się amatorskim poziomem wykonania oraz specyficznym, swojskim klimatem. Innym ich wspólnym mianownikiem była na ogół wszechobecna monotonia. Niewiele się w nich dzieje, brak jest ciekawej fabuły czy angażującej akcji. Na szczęście dotyczy to głównie starszych produkcji. Na przestrzeni lat powstało wiele filmów o Wielkiej Stopie. Od horrorów po komedie czy filmy familijne. Znajdzie się też jednak parę innych pozycji, z dużo głębszym znaczeniem. Filmy z listy na pewno nie należą do klasyki kina, ale dla fanów tematu powinny stanowić obowiązek.



10. Film Pattersona-Gimlina 1967

Na otwarcie rankingu pozycja najstarsza oraz nietypowa, ponieważ nie jest to film fabularny, ani nawet dokument, lecz słynne nagranie Gimlina i Pattersona z 1967 roku. Na tych kilkudziesięciu sekundach taśmy udało im coś zarejestrować Bigfoota w pełnej krasie. Można powiedzieć, że od tego zapisu zaczął się cały hype na Wielką Stopę, która za jego pomocą zakorzeniła się w globalnej świadomości. Na przestrzeni lat film ten był niezliczoną ilość razy analizowany, dzieląc ekspertów i widzów. Część uważa, że jest to tylko facet w kostiumie, inni za to są przekonani, że mamy tu do czynienia z autentycznym stworzeniem. W ostatnich latach pojawiła się w Internecie informacja, jakoby jeden z twórców na łożu śmierci wyznał, iż cała ta historia była oszustwem. Jest to jednak jedynie plotka. Obaj mężczyźni do końca swych dni, uparcie twierdzili, że ich nagranie jest prawdziwe. Ja podzielam ich opinię z uwagi na sposób poruszania się istoty, proporcji jej ciała oraz układu mięśni, jak i futra. W żadnym filmie nie widziałem kostiumu, który by wyglądał tak naturalnie. Trudno przypuszczać, by dwóch prostych traperów miało odpowiednie środki, by stworzyć taką mistyfikację, zwłaszcza biorąc pod uwagę czasy, w jakich film powstał. Mnie obraz Gimlina i Pattersona fascynował, odkąd zobaczyłem go pierwszy raz jako dziecko w telewizji. Pamiętam, że skutecznie straszył mnie nocami, wywołując jakiś rodzaj obsesji. Na zawsze pozostanie dla mnie namacalnym dowodem na istnienie czegoś, co wymyka się naszemu pojmowaniu rzeczywistości.


9. The Legend of Bigfoot 1975


Jednym z bardziej typowych i charakterystycznych dla gatunku dzieł jest bez wątpienia "The Legend of Bigfoot". Pochodzi on z 1975 roku, a zatem ze złotego okresu nurtu sasquatchploitation. Nie jest on jednak horrorem. Mamy tu za to do czynienia z quasi dokumentem. Jego autorem jest niejaki Ivan Marx. Był to doświadczony traper, który zajmował się głównie wyłapywaniem lub eliminacją dzikich drapieżników, zagrażających ludziom oraz bydłu. Pewnego razu usłyszał of jednego farmera opowieść o wielkim, włochatym stworze, który miał ponoć zabijać jego krowy. Ivan jako człowiek twardo stąpający po ziemi, nie uwierzył oczywiście w te opowieści. Po jakimś czasie zaczął jednak sam odnajdywać dziwne ślady w błocie oraz kawałki nieznanego futra. Nie trzeba było dużo czasu, by również i jego przekonać o istnieniu Bigfoota. Od tego czasu misją życia mężczyzny stało się odnalezienie dowodów na występowanie mitycznego stwora. Jak wspomniałem "The Legend of Bigfoot" ma formę dokumentu. Wypełniają go w dużej mierze ujęcia przyrody. Nie ukazuje jednak prawdy, jako że występujące w nim nagranie rzekomej Wielkiej Stopy, ewidentnie nie jest autentyczne, wbrew temu, co twierdzi sam autor na początku seansu. Nagranie wygląda bardziej człowieka w kostiumie małpy. W rolę tę wcieliła się prawdopodobnie żona Ivana. Mimo tej skazy całość posiada sielską atmosferę, stanowiąc poniekąd kapsułę czasu, dzięki której możemy się przenieść do okresu, kiedy wszystko było czystsze i prostsze. I to jest główny atut owej produkcji.

8. Exists 2014


Większość z filmów poświęconych Bigfootowi to tanie horrory. Zwłaszcza współczesne produkcje idą w tym kierunku. Jednym z lepszych przykładów tego typu jest "Exists" z 2014 roku. Fabuła skupia się ponownie wokół grupy znajomych, którzy spuszczają się w lesie. Udając się na miejsce libacji, potrącają oni jakieś stworzenie. Niedługo po przyjeździe na miejsce zaczynają być stalkowani przez jakiegoś potwora. Czyli typowa historia o Wielkiej Stopie. Jedynie finał może stanowić tutaj pewne zaskoczenie. Twórcy zadali sobie trud, aby obdarzyć małpoluda jakąś formą motywacji. Nie jest to jednak jedyna zaleta "Exists". Nawet jak na tani horror film prezentuje się nieźle technicznie oraz umiejętnie wprowadza nastrój grozy i ciągłego zagrożenia. Nie ma tu miejsca na jakieś analizy. Czas ekranowy wypełnia głównie akcja. Niczego więcej jednak nie należy oczekiwać od tego typu dzieła.

7. Potwór 2006


Jednym z nowszych filmów o Bigfoocie jest "Potwór" pochodzący z roku 2006. Jako nowy mam na myśli taki, który powstał w tym wieku. Muszę przyznać, że polski tytuł nie jest zbyt fortunny. Oryginalna nazwa "Abominable" o wiele bardziej pasuje do tego horroru. Jest to jedna z bardziej wypasionych produkcji o Bigfoocie, a mianowicie dysponowała niezłym budżetem i częściowo rozpoznawalnymi aktorami. Opowiada on o pewnym poruszającym się na wózku mężczyźnie, który przebywając w górach, obserwuje grupę studentek z naprzeciwka. Z przerażeniem odkrywa, że w wokół ich domu kręci się niebezpieczny, włochaty spór. Bohater nie jest w stanie pomóc dziewczynom z uwagi na kłopoty zdrowotne, co powoduje jego wielką frustrację. Jest to zatem poniekąd taka horrorowa wersja "Okna na podwórze". Przyznaję, że pomysł z wózkiem inwalidzkim był całkiem niezły i dodawał całości atmosfery bezradności, która napędzała strach. Bigfoot został tu przedstawiony jako iście krwiożercza bestia, która potrafi odgryzać ludziom całe głowy. Jego wygląd jest trochę groteskowy, ale ogólnie spece od kostiumów odwalili dobrą robotę. "Abominable" to niezobowiązująca rozrywka na lekki seans w luźnej atmosferze.

6. Ape Canyon 2019


W 2002 roku powstał film o Bigfoocie dla dorosłych. Nie powinno to sumie dziwić, znając ludzką naturę. Nosił on tytuł "Ape Canyon". Siedemnaście lat później światło dzienne ujrzał kolejny obraz identycznie zatytułowany. Jego natura jest jednak zgoła inna. Oczywiście punktem wyjściowym również jest polowanie na Wielką Stopę, nie mu jednak żadnych treści erotycznych. Jest zgoła inaczej. "Ape Canyon" z 2019 roku jest bowiem całkiem wyjątkową pozycją, jeśli chodzi o świat sasquatchploitation. Bohaterem jest młody mężczyzna, który wmanewrowuje swoją starszą siostrę do wyprawy w dzicz celem poszukiwania Wielkiej Stopy w słynnym Kanionie Małp. Wycieczka nie idzie jednak zgodnie z planem. Jak się okazuje, chłopak przeżywa poważny kryzys, a wyjazd miał być dla niego symboliczną formą ucieczki. Trudne przejścia ostatecznie zbliżają rodzeństwo i pomagają im zmierzyć się z rodzinnymi traumami. "Ape"Canyon" nie jest zatem horrorem, a rasowym dramatem psychologicznym. Jest to film o trudnych relacjach osadzony w nietypowej scenerii. Początkowo utrzymany w lekkim tonie, przybiera z czasem poważniejszy ton. Stanowi hołd dla ludzkiej wytrwałości oraz hartu ducha. Okazuje się, że można nakręcić film o Wielkiej Stopie bez pokazywania Wielkiej Stopy. Za wartość dodaną należy w tym przypadku uznać także wplecenie animowanych sekwencji, co znacznie urozmaica odbiór.

5. Gniew Pierwotny 2018


Na mojej liście najwięcej miejsca zajmują horrory. Nic dziwnego, jako że Bigfoot wykorzystywany był zawsze zwłaszcza w amerykańskim kinie, do straszenia. Twórcy "Gniewu pierwotnego" poszli jednak nawet o krok dalej. Uczynili oni bowiem z Sasquatcha prawdziwego, wyspecjalizowanego zabójcę. Nie mamy tu zatem do czynienia z dzikim zwierzem, a z inteligenta formą życia, która ma własne obyczaje i rytuały. Fabuła nie jest niczym nowym. Oto młoda para wybiera się w leśną gęstwinę, by zgubić się na szlaku. Wkrótce stają się oni obiektem zainteresowania dzikiej bestii. Napięcie dodatkowo podsyca fakt ingerencji w całą sytuację grupki krewkich rednecków. Pełnią oni jednak na ekranie jedynie funkcję mięsa armatniego. I dobrze, bo są to wyjątkowo niesympatyczne kreatury. Wizja Wielkiej Stopy ukazana tutaj jest zaiste frapująca. Nosi on maskę, tworzy narzędzia i się nimi posługuje. Potrafi nawet rozniecić ogień. Stosuje wymyślne pułapki oraz rodzaje broni, co czyni go bardzo podobnym w działaniu do innego kinowego łowcy, jakim był Predator. Jest go więcej niż jeden, co karze sugerować, iż należy do jakiegoś rodzaju plemienia. Kostium małpoluda jest bardzo dobrze wykonany i nie trąci amatorszczyzną. Z dziennikarskiego obowiązku trzeba dodać, że tak naprawdę mamy tu do czynienia nie z Sasquatchem, a Oh-mah. Jest to jednak tylko inna nazwa określająca tę samą istotę. "Gniew Pierwotny" określiłbym jako podrasowaną wersję wielu innych produkcji spod znaku "Bigfoot poluje na ludzi w lesie".

4. Harry i Hendersonowie 1987


Nadeszła pora na najbardziej mainstreamowy obraz o Bigfoocie, czyli komedię "Harry i Hendersonowie" z 1987 roku. Już sam rok produkcji może stanowić gwarancję jakości. Za powstaniem obrazu stało duże studio, a w obsadzie widać naprawdę znane nazwiska z Johnem Lithgowem na czele. Na fali popularności filmu powstał nawet serial telewizyjny. Budżet widać także, jeśli idzie o kostium, który prezentuje się świetnie, dzierżąc pierwsze miejsce wśród innych produkcji. "Harry" różni się od reszty dzieł o Sasquatchu tym, że jest familijną komedią oraz tym, że akcja dzieje się głównie w mieście, a nie w lesie. Umieszczenie stwora w takim środowisku było idealną okazją do zastosowania wielu gagów. Tytułowi Hendersonowie to typowa amerykańska rodzina, która podczas wypadu w góry potrąca nieznane stworzenie. Chcąc naprawić swój błąd, głowa rodziny, postanawia zabrać zwierzę do domu. Jak się można domyślić, jest to początek zwariowanej, miejskiej przygody. Pozycja ta to rzec można flagowy przykład kina familijnego, które nie jest żenujące i potrafi naprawdę bawić. Klasą dla siebie jest tu wspomniany Lithgowa. Nie należy jednak zapominać również o odtwórcy roli Harry'ego, czyli Kevinie Peteru Hallu. Był to swego czasu naczelny "potwór" Hollywood. Z uwagi na swój nieprzeciętny wzrost wcielał się w rolę wielu słynnych kreatur na czele z Predatorem. Tutaj jego postać była o wiele bardziej dobroduszna i sympatyczna, co współgrało z naturą aktora. "Harry" to obraz, który się nie starzeje i nadal można go polecić kolejnym pokoleniom miłośnikom oglądania filmów w rodzinnym gronie.

3. Willow Creek 2013


Słynny skądinąd Bobcat Goldthwait postanowił kiedyś, że nakręci film o Bigfoocie. Jak pomyślał, tak zrobił. Zebrał znajomych i pojechał z nimi do lasu. Większość procesu twórczego odbyła się po drodze. Ekipa liczyła tylko siedem osób. Tym bardziej może dziwić, że efekt wyszedł nad wyraz dobrze. "Willow Creek" bo o nim mowa to niskobudżetowy horror found footage, opowiadający o pewnej parze, która udaje się do światowej stolicy Sasquatcha, aby nakręcić dokument o tej mitycznej istocie. Jak się nietrudno domyślić trafiają ostatecznie do ciemnego lasu, gdzie się gubią i zostają sami, zdani tylko na siebie. W głuszy dochodzi do dramatycznych wydarzeń. Fabuła jest zatem prosta jak kreska amfetaminy. W tym tkwi jednak zaleta produkcji. Czasem bowiem mniej znaczy więcej i tak jest także w tym przypadku. Twórcom udało się stworzyć wciągającego straszaka, który powoli buduje napięcie i tworzy klaustrofobiczną atmosferę zaszczucia. Trzeba mu tylko pozwolić wciągnąć się w ten klimat.

2. Letters from the Big Man 2011


Kolejna pozycja na liście stanowić może nie lada zaskoczenie. Nie jest to bowiem typowy film o Bigfoocie. Nie ma za zadania straszyć widza. Nie ma tu zagubionych turystów, nocnych krzyków, czy podobnych atrakcji. Nie ma też próby zdobycia odbiorców tanią sensację. Wydźwięk filmu jest całkiem inny. Główna bohaterka przybywa w leśne ostępy w celu prowadzenia badań naukowych. Na miejscu spotyka pewnego aktywistę, z którym rozpoczyna romans. W międzyczasie odkrywa pewien rządowy spisek, co zmusza ją do ustalenia priorytetów na nowo. W tle jest oczywiście Wielka Stopa, z którym kobieta nawiązuje specyficzną formę relacji, mimo tego, że nie dochodzi między nimi do spotkania w cztery oczy. "Letters from the Big Man" to kino bardzo kameralne. Narracja prowadzona jest w bardzo spokojnym tempie. Można nawet powiedzieć, że dzieło to ma intymny charakter. Taką formę ma tutaj interakcja bohaterki z Bigfootem, jak i ogólnie z przyrodą. Jest to w jakimś sensie manifest ekologiczny. Postać Sasquatcha nie jawi się tu jako obrzydliwy i groźny potwór, a jako łagodny gigant, który stara się przetrwać w ciągle zmieniającym się świecie. Na osobną uwagę i pochwałę zasługuje tutaj projekt i kostium kryptytdy. Jest on bardzo dopracowany i wygląda realistycznie, będąc jednym z lepszym, jakie widziałem w filmie.

1. The Legend of Boggy Creek 1972


Przyszedł czas na mojego absolutnego faworyta, jeśli chodzi o sasquatchowe kino. I nie jestem odosobniony w tej opinii. "The Legend of Boggy Creek" bo o nim tu mowa to dziecko niezależnego filmowca Charles'a B. Pierce'a. Potrafił on idealnie dobrać czas i miejsce na realizację swojej produkcji. Opowiada ona o jednej z lokalnych wersji Bigfoota, jakim był potwór z Fouke. Owo miasteczko, leżące w Arkansas było miejscem ataków jakiegoś owłosionego małpoluda. Film Pierce'a przedstawia owe wydarzenia w sposób prawdziwe amatorski. Nie fabuła ani nie efekty są jednak zaletą produkcji. Obraz bowiem od samego początku broni się czymś innym, czyli niepodrabialną atmosferą. Już pierwsze ujęcia okolicznych bagien i towarzyszące im dźwięki wprowadzają widza w inny świat pełen dzikich stworzeń. Jest to niedostępny, owiany tajemnicą, rejon o baśniowym wręcz klimacie. Nastrój, jaki udało się uzyskać reżyserowi, decyduje nie tyle o jakości dzieła, co o jego aurze niesamowitości. Odbiór ten jest potęgowany przez użycie licznych naturszczyków. Aż miło posłuchać ich południowego akcentu. Wszystko to sprawia, iż nie przeszkadza nam nawet fakt, że sam stwór nie jest prawie w filmie w pełni ukazany. "The Legend of Boggy Creek" to sztandarowy przykład sasquatchploitation i co za tym idzie również żywego, amerykańskiego folkloru.

wtorek, 31 października 2023

TOP 10: Wilkołaki

Wprawdzie na moim blogu pojawił się już kiedyś tekst z okazji Halloween, ale ponieważ temat jest dość szeroki, to postanowiłem także w tym roku coś napisać. W sumie to zestawienie nie wiąże się jakoś specjalnie ze świętem czy jego genezą, ale ociera się o gatunek horroru, więc pasuje do tej okazji. Z tego, co wiem to wspólne oglądanie horrorów to jedna z hamerykańskich halloweenowych tradycji. A jednym z bardziej powszechnych motywów kina grozy są wilkołaki. Są to obok wampirów czy zombie najbardziej popularne stwory, jakie pojawiają się w filmach. I należą do moich ulubionych, zatem uznałem, że warto stworzyć ranking dzieł im poświęconych. Zwłaszcza że wybór jest dosyć spory. Trzeba przyznać, że wiele produkcji z tymi potworami w roli głównej posiada wątpliwą jakość, lecz myślę, że jest możliwe wygrzebać też jakieś wartościowe pozycje. Wilkołaki ponoć nie istnieją naprawdę, bo to fizycznie niemożliwe, żeby jeden organizm zmienił się w drugi. Mimo to ludzie nawet w dzisiejszych czasach twierdzą, że je widzieli. Sprawa jest zagadkowa. Osobiście sam chciałbym być wilkołakiem, bo można wtedy chodzić nocą nago i oddawać mocz gdzie popadnie. Poza tym dysponuje się nadludzką siłą, którą można wykorzystać do miażdżenia ludzkich czaszek i rozrywania ich ciał na strzępy.



10. Wilkołak 1941

Ranking otwiera najstarsza pozycja bo pochodzący z 1941 roku "The Wolf Man". Jest to zarazem pierwsza produkcja wielkiego studia z wilkołakiem w tle, która odniosła sukces. Otworzyła tym samym drzwi dla wszystkich późniejszych filmów o lykantropach. Jest to poniekąd taki kamień milowy podgatunku, który wskazał ścieżkę oraz wyznaczył standardy. Warto tu nadmienić, że nie była to pierwsza próba studia Universal jeśli chodzi o temat wilkołaków. Sześć lat wcześniej wyprodukowali obraz "Werewolf of London", który jednak nie okazał się kasowym sukcesem. Jak widać nie zniechęciło to ich i spróbowali ponownie co miało pozytywne skutki. Doceniając rolę "Wolfmana" oraz jego historyczne znacznie, muszę przyznać, że nie zrobił on jednak na mnie wielkiego wrażenia. Jak to się często mówi nie zestarzał się dobrze. Dzisiaj jest już mocno archaiczny i niczym nie straszy. Sama postać wilkołaka przypomina bardziej jakiegoś małpoluda i nie jest moim zdaniem efektowna. Mimo to warto wspomnieć, że rolę tą odegrał Lon Chaney Jr. czyli ikona kina grozy, syn niemniej słynnego Lona Chaneya, mistrza ekranowych metamorfoz. Wiele filmów ze stworami w centralnym miejscu posiada mocno nostalgiczny żeby nie powiedzieć smutny wydźwięk. Dotyczy to zwłaszcza tych, w których bohater zmienia się w jakąś bestię. Nie inaczej jest w przypadku "Wolfmana". Ten melancholijny rys stanowi jednak jedną z zalet produkcji. Obraz można traktować jako sentymentalną podróż w czasie. Poleciłbym go głównie fanom starego kina, horroru w szczególności. Zwłaszcza miłośnikom klasycznych obrazów z potworami typu Dracula czy Frankenstein na czele.

9. Zły wpływ księżyca 1996

"Bad Moon" czyli "Zły wpływ księżyca" po polskiemu to hamerykańsko-kanadyjski horror z 1996 roku. Jego fabuła nie jest zbyt odkrywcza i opowiada o pewnym jegomościu ugryzionym podczas podróży do Nepalu przez wilkołaka. Jest to zatem swoisty ukłon w stronę wspomnianego już pierwszego wilkołaczego filmu "Wilkołaka z Londynu" z 1935 roku, którego bohater również zaraził się lykantropią w Tybecie. Następnie protagonista "Złego wpływu księżyca" wraca w rodzinne strony gdzie oczywiście zaczyna mordować kogo popadnie. Stara się walczyć z "nałogiem" i przykuwa się podczas pełni kajdankami do kibla, ale nie zawsze zdąża. Jego sytuację komplikuje pojawienie się siostry z synem oraz psem. Film nie odniósł sukcesu komercyjnego oraz dostał negatywne opinie od krytyków. Ja jednak uważam go za warty uwagi. Przede wszystkim dla drobnych elementów, które odróżniają go od innych przedstawicieli podgatunku. Chodzi mi to głównie o silny wątek rodzinny jak również o motyw psa. W decydujących momentach to on właśnie odgrywa niepośrednią rolę. Jestem fanem czworonogów i zawsze doceniam gdy zostaną godnie wykorzystane w kinie. Tutaj mamy właśnie tego przykład. Ich poświęcenie i współpraca z ludźmi zostały tu docenione oraz umiejętnie uwypuklone. Drugim atutem produkcji jest kostium i samo wykonanie potwora. Transformacja wygląda może tanio bo jest to tylko słaby CGI, ale po przemianie wygląda już całkiem porządnie oraz co najważniejsze dość przerażająco.

8. Srebrna kula 1985

Lata 80. to złota dekada horrorów. Powstało wtedy wiele pamiętnych i kultowych dziś produkcji z tego gatunku. Wiele z nich zahaczało o kino klasy B oraz mieszało grozę z humorem co sprawiało, że obecnie posiadaj ten silny ładunek nostalgii oraz tęsknoty za epoka i prostszymi czasami. Nie inaczej jest z dziełem "Srebrna kula". Sam tytuł sugerować może jaka jest jego tematyka. Nie od dziś bowiem wiadomo, że to właśnie srebrnych kul używa się do zabicia wilkołaka. Ten pochodzący z 1985 roku film posiada wszelkie składowe kina lat 80. Małe miasteczko jako miejsce akcji, młodociany główny bohater, który odkrywa pewien sekret, w co oczywiście nikt mu początkowo nie wierzy czy szalonego wujka, który wprowadza elementy komediowe. Bezsprzeczna zaleta produkcji jest obsada. W skład jej wchodzą Corey Haim czyli jeden z naczelnych dziecięcych aktorów dekady, niezawodny Gary Busey, również ikona tego okresu, Everett McGill czyli idealnie odgrywąjcy villianów aktor charakterystyczny czy w końcu młoda i słodka Megan Follows, naczelna odtwórczyni roli Ani z Zielonego Wzgórza. Mieszanka ta zapewnia widzowi nieskrępowana rozrywkę, wsparta przez scenariusz autorstwa samego Stephena Kinga. Forma potwora jest w tym przypadku dwunożna, a sam kostium jest całkiem imponujący. "Srebrna kula" to pozycja z rodzaju tych lekkich i przyjemnych, lecz na pewno z tego względu nie gorszych.

7. Późne fazy człowieczeństwa 2014


Kolejnym wyróżniającym się i łamiącym ramy typowego horroru obrazem jest pochodzący z 2014 film "Późne fazy człowieczeństwa". Jest to dość przewrotny tytuł, ponieważ ma, można powiedzieć, podwójne znaczenie. Po pierwsze chodzi tu oczywiście o nawiązanie do przemiany w wilkołaka, a po drugie dzieło ukazuje także zmagania pewnego starszego mężczyzny z własnym przemijaniem. Człowiek ten to niewidomy weteran wojny w Wietnamie, który wprowadza się do domu spokojnej starości. Jak się okazuje, nie jest to taka spokojna starość, jak by się mogło wydawać, jako że na terenie ośrodka grasuje prawdziwy wilkołak, który eliminuje po kolei rezydentów. Nasz bohater jako jedyny domyśla się, kto jest sprawcą mordów i próbuje na własną rękę rozprawić się z bestią. Oprócz tej głównej osi narracyjnej mamy także pokrewne wątki takie jak walka i pogodzenie się z własnym sumieniem, refleksje na temat życia, trudne relacje rodzinne czy ostracyzm oraz miejsce ludzi starszych w społeczeństwie. Wszystkie one zostały bardzo zgrabnie wplecione w fabułę i dopełniają się nawzajem. Mimo iż jest to obraz raczej skromny i z drugiego szeregu to aktorsko prezentuje się całkiem znośnie. Jest to zasługa obsady, którą tworzy raczej drugi garnitur aktorski, co nie wpływa jednak ujemnie na ostateczny efekt. Postacie są wyraziste i wzbudzają emocje. Najsłabszym elementem produkcji wydają się projekty samych potworów, a konkretnie to ich kostiumy. Przypominają one bardziej takie gremliny na sterydach niż wilki, ale mnie się i tak podobały. Pokazują się one z resztą w pełnej krasie dopiero w finale filmu, co też jest jego swoistą zaletą. "Późne fazy człowieczeństwa" to w dużej mierze dramat obyczajowy okraszony nutką grozy co czyni go bardzo oryginalnym i świeżym spojrzeniem na gatunek. Potrafi wzbudzić w widzu autentyczną zadumę, nie będąc pozbawionym głębi. Angażuje i potrafi sprawić, że kibicujemy bohaterowi, co jest chyba najważniejsze w kinie.

6. Dog Soldiers 2002


Tworząc moje zestawienie starałem się wyszukać tytuły, które będą się czymś wyróżniać oraz wyłamujące się kanonom. Takim na pewno jest "Dog Soldiers" czyli brytyjska produkcja z 2002 roku. Gdy wychodził nie odbił się głośnym echem ponieważ jest to raczej niszowy twór. Dzisiaj jednak ma kultowy status i jest często wskazywany jako jedna z ciekawszych wilkołaczych pozycji. Wprawdzie mamy pustkowie, las i opuszczony dom, ale za to bohaterowie różnią się od tych najczęściej spotykanych. Nie są to bowiem jacyś zwykli cywile, lecz zawodowi żołnierze. Zmienia to znacząco optykę i postać rzeczy gdyż w należy się spodziewać, że będą oni lepiej przygotowani do konfrontacji ze stworami nocy. I poniekąd tak jest, ale generalnie w bezpośrednim starciu również oni nie maja oczywiście szans. Obraz jest nastawiony dużo bardziej na akcję niż budowanie nastroju grozy. Nie wpływa to jednak ujemnie na wrażenia, a to z uwagi, że akcja ta jest wartka i umiejętnie poprowadzona. Film trzyma ciągle w napięciu i ma odpowiednie tempo. Zamknięcie bohaterów w odosobnionej lokacji potęguje poczucie zagrożenia oraz zaszczucia. Kostiumy wilkołaków prezentują odpowiedni poziom chociaż oszczędzono tutaj ewidentnie na futrze. Jest ono głównie widoczne w okolicach głowy i pyska. Natomiast reszta ciała jest łyso co nadaje mu bardziej smukłego wyglądu. Szczegół ten nie jest raczej istotny chociaż ja osobiście wole owłosione kreatury. "Dog Soldiers" to zacna rozrywka, nieskomplikowana, lecz satysfakcjonująca. Spełnia tym samym swoja podstawowa funkcję. Gdy dodamy do tego finalny twist mamy tutaj pełnokrwisty produkt filmowy.

5. Zdjęcia Ginger 2000


Filmowcy na ogół czynią wilkołakami mężczyzn. W zdecydowanej większości przynajmniej. Może kobiety mniej pasują na potwory, bo są jednak tym ostatnim bastionem człowieczeństwa i są postrzegane jako niewinne i czyste. W każdym razie jest to miła odmiana, gdy również one przeistaczają się w potwory. Taką właśnie sytuację zaobserwować możemy w pochodzącym z 2000 roku filmie "Zdjęcia Ginger". Jest to z pozoru dość prosty w zamyśle horror. Mamy dwie siostry, które zafascynowane są śmiercią i wszystkim, co krwawe. Pewnego razu zostają zaatakowane przez nieznaną istotę, a starsza z nich zostaje ugryziona. Następnie w jej zachowaniu oraz wyglądzie zachodzić zaczynają niepokojące zmiany. Jak się nie trudno domyślić dziewczyna zmienia się powoli w wilkołaka. W porównaniu jednak ze standardowymi zasadami proces ten nie zachodzi od razu, lecz stopniowo. Obraz jest tak zbudowany, że przemiana postępuje wraz z trwaniem seansu, a ostateczną formę nastolatka przyjmuje dopiero w jego finale. Trzeba przyznać, że sam projekt stwora jest dość łysy i przypomina bardziej jakiegoś wyrośniętego szczura niż wilka. Nie to jest jednak tutaj najważniejsze. "Zdjęcia Ginger" zmienia się niepozornie w dzieło, które zawiera o wiele więcej głębi, niż się można pierwotnie spodziewać. Pierwszym, oczywistym skojarzeniem jest na pewno metafora, jaką staje się tu likantropia. Ma ona mianowicie symbolizować bolesną i traumatyczną transformację w osobę dorosłą. I jest to przemiana, która nie kończy się dobrze. Ogólnie muszę przyznać, że ostateczny wydźwięk filmu jest dość refleksyjny, żeby nie powiedzieć smutny. Postać Ginger jest targana konfliktami zarówno wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi. Wpisuje się tym samym w tragiczną wilkołacką narrację.

4. Wilkołaki 1981


"Wilkołaki" to najbardziej chyba nietypowa pozycja na liście. Nie jest to bowiem typowy horror. W sumie to długimi momentami w ogóle nie jest to horror. Przypomina bardziej film kryminalny czy też detektywistyczny. Fabuła skupia się na serii brutalnych morderstw. Śledztwo w tej sprawie prowadzi pewien doświadczony, lecz nieco cyniczny policjant. Trop prowadzi go do indiańskich robotników pracujących na wysokościach oraz ich legend o wilczych duchach. Akcja filmu ma miejsce całkowicie w mieście Nowy Jork, pośród jego parków, opuszczonych kamienic, mostów i drapaczy chmur. Nie mamy tu zatem żadnych owianych mgłą wiosek, lasów czy zamków gdzieś na prowincji. Fakt ten sprawia, że obraz wyróżnia się spośród dzieł grozy oraz nadaje mu oryginalnego charakteru. Trzeba jednocześnie przyznać, że wspomniane lokacje także są mocno klimatyczne i mroczne. Produkcja powstała na podstawie powieści Whitleya Striebera czyli tego samego, któremu kosmici wkładali sondy w odbyt. Tak jak wspomniałem na początku "Wilkołaki" są pozycją wyjątkową jeśli chodzi o filmy o wilkołakach. Sposób ukazania całego zagadnienia oraz samego stworzenia jest tutaj o wiele bardziej niejednoznaczny i w sumie nie mamy tu jasnych odpowiedzi. Warto też zaznaczyć, że nie ma tu scen transformacji czy też efektów praktycznych. Jest to dzieło bardziej kameralne, nastrojowe oraz skromne, a same stwory sa pokazane w formie zwykłych wilków. Przemiana owa ma tutaj bowiem naturę bardziej duchowa niż fizyczna i nawiązuje do indiańskich podań. Jest to ponury w formie oraz treści obraz, w którym nie ma jasnego podziału na dobro i zło. Czyni go to tym bardziej intrygującym.

3. Skowyt 1981


Moje pierwsze zetknięcie z filmem "Skowyt" z 1981 roku to króciutki opis fabuły w gazecie z programem telewizyjnym. Było tam napisane, że pewna kobieta wyjeżdża na wieś aby dojść do siebie po trudnych przeżyciach. Na miejscu słyszy w nocy przenikliwe wycie. Wkrótce okazuje się, że wszyscy mieszkańcy miejscowości w jakiej przebywa to wilkołaki. Pamiętam, że opis ten mnie jakoś przeraził. Podziałał na moją wyobraźnię bo gdy pomyślałem sobie, że jestem w podobnej sytuacji to ogarniał mnie strach. Świadomość, że jest się gdzieś w odludnym, obcym miejscu w otoczeniu nieludzkich bestii, całkowicie bezbronny i zdany na ich łaskę była mocno nieprzyjemna i trudna do zniesienia. Po latach było mi dane obejrzeć owe dzieło i mimo że może nie przeraziło mnie aż tak bardzo to jednak doceniłem je jako prawilny horror. "Skowyt" na trwałe zapisał się w historii jako jedno z donioślejszych dzieł spod wilkołaczego znaku. W pamięci widzów zapisały się zwłaszcza szczegółowe oraz dość długie sekwencje przemiany w stwora. W ogóle efekty specjalne to element, na którym produkcja stoi. Nic z resztą dziwnego jako, że odpowiedzialnym za nie był Rob Bottin czyli prawdziwy mistrz w swym fachu, którego opus magnum stanowi bez wątpienia "Coś" Johna Carpentera z 1982 roku. Już jednak w "Skowycie" pokazał on swój wielki talent do tworzenia zaawansowanych i realistycznych efektów, które do dziś mogą budzić uznanie oraz wzbudzać strach wymieszany z poczuciem obrzydzenia. Również finał filmu może budzić zachwyt, pozostawiając w pamięci trwał ślad. Jest to zaskakująca i odważna scena, która jednocześnie może budzić niezbyt wesołą refleksję oraz nawet empatię w stosunku do umęczonej duszy wilkołaka. Bo w końcu każdy dotknięty likantropią ostatecznie cierpi i jest bohaterem bądź co bądź tragicznym.

2. Amerykański wilkołak w Londynie 1981


Jeśli idzie o sekwencje przemiany w wilkołaka to wspomniany powyżej "Skowyt" jest na ogół wymieniany jako wzór. Jest jednak inny film, który wydaje się przebijać to osiągnięcie. A jest nim horror komediowy z 1981 roku "Amerykański wilkołak w Londynie". Jak widać rok 1981 był chyba najlepszy w historii jeśli chodzi o filmy o wilkołakach bo aż trzy obrazy na mojej liście pochodzą z tego właśnie okresu. Omawiana produkcja wyróżnia się spośród innych przez mnie wspomnianych tym, że kładzie silny nacisk na elementy humorystyczne. Jest to naturalna kolej rzeczy jako, że film wyszedł spod ręki Johna Landisa znanego głównie właśnie z dzieł komediowych. Stworzył on skrypt do swojego filmu już w 1969 roku, ale nikt nie chciał mu sfinansować tego projektu bo wydawał się on zbyt straszny jak na komedie i zbyt zabawowy jak na horror. Gdy reżyser zdobył już sławę to nie miał jednak problemu ze znalezieniem studia. I może dobrze, że musiał tyle poczekać bo wydaje się, że w 1969 nie dysponowano środkami by w pełni realistycznie ukazać pewne aspekty fabuły. Nie dostalibyśmy raczej na pewno tej słynnej sekwencji przemiany w bestię, która uchodzi po dziś dzień za najbardziej innowacyjną, przerażającą oraz perfekcyjnie wykonaną. Także i mnie dzieło to kojarzy się głównie z tą sceną. Oprócz samego użycia efektów praktycznych, jej geniusz polega na w równej mierze na wyborze lokacji oraz ścieżki dźwiękowej. Transformacja nie ma bowiem miejsca w żadnym gęstym i ciemnym lesie ani ponurym lochu, a w zwykłym mieszkaniu. W dodatku sprawiającym całkiem przytulne wrażenie. W tle natomiast pobrzmiewa pogodna muzyczka w stylu lat 50. Zastosowanie takiego kontrastu nadaje scenie realizmu oraz potęguje wrażenia. "Amerykański wilkołak w Londynie", którego sam tytuł stanowi pewną formę parodii gatunku wpisał się na stałe do kanonu kina grozy i zapewne pozostanie tam już na zawsze. Jest to idealnie wyważony miraż gatunków i świetna rozrywka nie tylko na Halloween.

1. Towarzystwo wilków 1984


Filmem, który moim zdaniem zasługuje na miano najlepszego spośród tych, traktujących o wilkołakach jest "Towarzystwo wilków" czyli amerykańsko-brytyjska koprodukcja z 1984 roku. Nie jest to może najbardziej znana czy popularna produkcja z tego podgatunku, lecz moim zdaniem w pełni zasługuje na uznanie oraz zaszczytne pierwsze miejsce w rankingu. Uważam, że spełnia on wszystkie konieczne wymogi. Po pierwsze jest to produkcja o iście baśniowej atmosferze. Fabuła podzielona jest na segmenty, z których każdy opowiada osobną historię mimo tego, że są częściowo połączone. Każda z nich jest prezentowana przez pewną starszą panią swojej wnuczce. Są to zatem prawdziwe bajki dla dorosłych. Treść, jak i forma zatem jak najbardziej się zgadzają. Dodatkowo na nastrojowość filmu znacząco wpływa scenografia. Sam las jest nieprawdziwy, a drzewa i inne składowe przyrody, jak chociażby monstrualne grzyby, są ręcznie robione. Całość nabiera przez to bajkowego charakteru, który pamiętam z lat dzieciństwa i produkcji typu "Bajarz" czy "Niekończąca się opowieść". Także "Towarzystwo wilków" przenosi widza w magiczny świat prost ze snu z tą różnicą, że jego mieszkańcy są o wiele bardziej niebezpieczni. Inną zaletą filmu są pozostałe efekty praktyczne. Mam tu na myśli sekwencje przemiany, które są dość charakterystyczne i zapadające w pamięć. Według wizji autorów wilk wychodzi z wnętrza człowieka i jest to poniekąd symbolicznej ukazanie krwiożerczości ludzkiej natury. "Towarzystwo wilków" urzekło mnie swoim klimatem grozy i niesamowitości, będąc idealnym przykładem kina spod znaku wilkołaków, mieszając elementy horroru i fantasy.

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...