sobota, 30 grudnia 2023

TOP 10: Western

Kino jest stare jak świat. No, nie dokładnie jak świat, ale jest starsze niż większość żyjących obecnie ludzi. Jego początki były burzliwe, a na przestrzeni lat zachodziło w nim wiele zmian. Jedną z nich były modne gatunki, które zmieniały się w zależności od epoki. Jednym z rodzajów produkcji, która nie święci już takich triumfów jak kiedyś, odchodząc powoli do lamusa, jest western. Filmy o kowbojach to jeden z kamieni węgielnych Hollywood. Także u nas wielu kinomanów wychowało się na westernach puszczanych w naszej telewizji jeszcze za czasów PRL. Były one jedynym powiewem zachodu w naszej kulturze i budowały często stereotypowe postrzeganie Ameryki, jak i tworzyły gusta widzów. Ja również dobrze pamiętam te czasy, kiedy główną atrakcją sylwestrowego wieczoru bywały filmy z Kirkiem Douglasem w roli głównej. Wraz z upływem czasu western ewoluował. Musiał to robić, bo zmieniały się tez kulturowe uwarunkowania. Klasyczny western wyparty został przez antywestern, czyli twór mający na celu zdemitologizowanie Dzikiego Zachodu. I te właśnie obrazy przemawiają do mnie bardziej niż wymuskane, bajkowe produkcje rodem ze starego Hollywood. Wybierając TOP 10 westernów, starałem się zachować balans między obydwoma odłamami gatunku.



10. Tombstone 1993

Na początek mała prywata. Nie wiem, czy "Tombstone" z 1993 roku zalicza się do dziesięciu najlepszych westernów w historii, ale na pewno jest jednym z moich, prywatnych faworytów. Głównie z uwagi na postać Doca Hollidaya, brawurowo zagranego przez młodego i chudego jeszcze Vala Kilmera. To właśnie Doc był ponoć najszybszym rewolwerowcem, jakiego widział Dziki Zachód. Film przedstawia wydarzenia prowadzące do słynnej strzelaniny w O.K. Corral. Jest to chyba najbardziej ikoniczna strzelanina w historii USA. O sile produkcji decyduje jej obsada. Obok wspomnianego Kilmera możemy tu zobaczyć Kurta Russella czy Billa Paxtona. Jest także polski akcent w postaci Joanny Pacuły. "Tombstone" idealnie miesza elementy akcji z psychologicznym tłem. Nawet bandyci mają tutaj jakiś zarysowany rys. Wisienką na torcie jest natomiast scena słynnej konfrontacji, która jest jedną z bardziej pamiętnych, jakie kojarzę.


9. Wyjęty spod prawa Josey Wales 1976

Clint Eastwood to legenda amerykańskiego kina, zwłaszcza westernów. Sam zagrał w wielu klasykach, by potem zabrać się za reżyserię. "Wyjęty spod prawa Josey Wales" to właśnie jeden z tych wyreżyserowanych przez Clinta obrazów. Zagrał on tu także oczywiście główną rolę. Jest to dzieło, które łączy stary świat tradycyjnych westernów z nowym bardziej naturalistycznym nurtem. Mamy tu typowy motyw zemsty. Główny bohater w wyniku napadu traci rodzinę i dobytek. Postanawia zemścić się na swych oprawcach i robi to w bardzo efektownym stylu, wykorzystując przy tym wojenną zawieruchę. Film ma surowy charakter, nie upiększając niczego i nie wciskając ludziom lukrowanego kitu. Postać Josey Wales'a wykreowana przez Eastwooda to prawdziwy badass, z którym łatwo się identyfikować. Perełką jest tutaj na pewno scena, w której bohater w wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, rozprawia się z dwoma oprychami. Jest to efektowny popis strzeleckiej zręczności. Chociażby z uwagi tylko na ten jeden moment warto zapoznać się z tą produkcją.


8. Tańczący z wilkami 1990

Film, który miałem okazję obejrzeć w kinie. Jest to dzisiaj już klasyczna pozycja. Być może ostatni naprawdę epicki western w historii. Zawsze postrzegałem go jako autorskie dzieło Kevina Costnera. Jak widać patent polegający na jednoczesnym reżyserowaniu i graniu w westernie, sprawdza się. Czas trwania seansu jest bardzo długi, lecz mija on szybko. Nie ma dłużyzn, a wszystkie elementy są umiejętnie połączone w odpowiednich dawkach. Nawet wątek romantyczny nie psuje tu ogólnego wrażenia. Obraz Costnera to poniekąd akt oskarżenia względem USA, jak również próba rozliczenia się z trudną historią. Film posiada kilka patetycznych momentów oraz często gra na strunach sentymentalizmu, lecz mimo to można mu to ostatecznie wybaczyć. Jest to prawdziwie hollywoodzka produkcja, która jednocześnie jest szczera i wiarygodna. Niestety film zawsze będzie mi się kojarzył z silnym poczuciem smutku z uwagi na parę scen, jak również ostatecznym wydźwiękiem.


7. Siedmiu wspaniałych 1960

Pora na jeden z najsłynniejszych westernów w historii. Pamiętam, że opowiadali mi o nim rodzice, a gdy leciał w telewizji, to było prawdziwe święto. Początkowo zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jest to zaiste dzieło idealnie sprawdzające się jako rozrywka dla młodych, jeszcze naiwnych, umysłów. Cała konstrukcja fabuły jest dość oryginalna i oferuje sporo atrakcji. Poznawanie kolejnych rewolwerowców, z których każdy jest inny i ma własną historię, jest bardzo angażujące. Po latach moja optyka nieco się zmieniła. Dla mnie "Siedmiu wspaniałych" to obecnie relikt epoki starego Hollywood. Obraz wymuskany i idealizujący Dziki Zachód, w którym podział na tych złych i dobrych jest jasno określony. Osobiście bardziej cenię późniejsze westerny, które niczego nie upiększały, będąc bardziej brutalnymi. Moim ulubionym "Wspaniałym" był ten grany przez Charlesa Bronson i przeżyłem jego ekranową śmierć. Aktorowi towarzyszy na ekranie cała plejada ówczesnych ikon filmów o kowbojach. Całość dopełnia legendarny motyw muzyczny. Cechy te sprawiają, że "Siedmiu wspaniałych" zdecydowanie zasłużyło sobie na miejsce w TOP 10 westernów.


6. Dzika banda 1969

Wchodzimy w rejony zdecydowanie bardziej dosadnych dzieł. Film Sama Peckinpaha przeszedł do historii jako bezkompromisowy obraz Dzikiego Zachodu, w którym nie ma prawdziwych bohaterów. Jest to świat pozbawiony złudzeń, gdzie panują brutalne prawa. Mimo to jednak ostatecznie decydująca rolę odgrywa tu czynnik ludzki. Poczucie honoru i sprawiedliwości biorą górę, a wyzbyci skrupułów bohaterowie, pokazują humanitarną twarz. Jeśli chodzi o dobór aktorów, to zawsze nieco mi przeszkadzał. Ernest Borgnine czy William Holden nie za bardzo pasują mi na badassów, sprawiając bardziej tatusiowate wrażenie. Można jednak na to przymknąć oko, kiedy weźmie się pod uwagę finał filmu. Wieńczy go otóż jedna z najsłynniejszych sekwencji w dziejach westernu. Bezceremonialna scena strzelaniny, w której bohaterowie rzucają wyzwanie całej armii przeciwników, do dzisiaj budzi wrażenie. Ta obrosła legenda rozwałka jest swoistym symbolem poświęcenia, braterstwa oraz lojalności. Zapada w pamięć jako efektowny popis reżyserskiego kunsztu.


5. Pewnego razu na Dzikim Zachodzie 1968

Nadszedł czas na prawdziwego mistrza westernu. Człowieka, który stworzył najbardziej legendarne dzieła w tym gatunku, wyznaczając standardy, które są aktualne do dziś. Chodzi oczywiście o Sergio Leone, który nawet nie był Amerykaninem. Ciekawe jest to, że najlepsze westerny nakręcił właśnie Włoch. Podejrzewam, że są ludzie, których irytuje style reżysera, ale zdecydowana większość oddaje mu hołd. Nie da się nie docenić wagi jego dzieł, jak i ich jakości. Dają one tyle frajdy widzom do dziś, że nie sposób nie zakochać się w tym świecie pełnym alfa rewolwerowców, gębowania, ikonicznych pojedynków, gwizdania, przenikliwych spojrzeń i charakterystycznych odgłosów wystrzałów. Film posiada wiele epickich momentów. Wyróżniłbym tu przede wszystkim scenę przyjazdu Mańka Harmonijki na stację i finalizującego ją pojedynku. W mistrzowski sposób buduje ona napięcie. Robi to przy użyciu prostych środków ze specjalnym uwzględnieniem szczegółów. Drugi to moment ukazania głównego bohatera przy użyciu wiszącej lampy. W połączeniu z motywem muzycznym robi on piorunujące wrażenie, za każdym razem powodując ciarki.


4. Mały Wielki Człowiek 1970

Przełom lat 60. i 70. znaczy diametralną zmianę w sposobie tworzenia westernów. Cukierkowa estetyka charakterystyczna dla dawnego Hollywood została stopniowo wyparta przez styl, który ochrzczono mianem antywesternu. Jednym z pierwszym i do dzisiaj najważniejszych obrazów tego nurtu to "Mały Wielki Człowiek" z główną rolą Dustina Hoffmana. Jak kilka innych pozycji na mojej liście obraz ten cechował się długim czasem trwania. Jak jednak może być inaczej jeśli opowiada on losy życia człowieka, który żył ponad sto lat. Jest to obraz, który w bezkompromisowy i często brutalny sposób ukazuje, jak wyglądało życie na Dzikim Zachodzie. Nie ma tu nieskazitelnych bohaterów o czystych sercach. Jest za to dużo brudu, gwałtu, ludzkiej niedoli i śmierci. Nie jest to jednak w żadnym wypadku dzieło dołujące. Jest po prostu wiarygodne, pełniąc również funkcje edukacyjne. Nie ma tu wielu scen akcji czy efektownych pojedynków, ale są za to ludzie wplątani w koła historii. "Mały Wielki Człowiek" to antywestern w całym znaczeniu tego słowa. Szczery, autentyczny, słodko-gorzki, niepozostawiający obojętnym. Dzieje kraju opowiedziane losami jednego człowieka.


3. Bez przebaczenia 1992

Nie ma chyba obrazu bardziej demitologizującego Dziki Zachód niż "Bez przebaczenia" w reżyserii Clinta Eastwooda. Powraca on tym samym na listę ze swoją kolejną produkcją, udowadniając, że zna się na westernie jak mało kto. Film opowiada historię pary starych już rewolwerowców, którzy lata świetności mają dawno za sobą. Są leciwi, zmęczeni, wypaleni tak samo, jak kraina, w której żyją. Postanawiają jednak jeden ostatni raz zawalczyć o sprawiedliwość. Obraz na pewno określić można mianem antywesternu. Świat w nim przedstawiony nie jest piękny, a postaciom daleko do ideału. Nie ma tu wielkiej miłości czy bohaterstwa. Jest za to ludzka godność, przyjaźń oraz wierność zasadom. Punktem kulminacyjnym filmu jest bezsprzecznie scena końcowej strzelaniny, w której protagonista rozprawia się z całym zastępem przeciwników. I nie nosi ona znamion żenady jak w wielu innych tego typu sytuacjach. Przeciwnie. Poziom realizmu jest porażający. Jest to chyba ostatni badassowy krzyk Eastwooda, który później popadł w zbytni melodramatyzm. "Bez przebaczenia" to kolejny surowy obraz o okrutnym świecie, w którym nadzieja umiera ostatnia.


2. Za kilka dolarów więcej 1965

Kolejne dzieło Sergio Leone na liście. I nie ostatnie. "Za kilka dolarów więcej" to klasyka gatunku, której nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Nawet kinomani nieinteresujący się zbytnio westernem, powinni kojarzyć ten obraz na czele z charakterystycznymi motywami muzycznymi autorstwa Ennio Morricone. Wszystko w tej produkcji zadziałało. Każdy element wpływa na jakość dzieła. Od historii, po dobór aktorów, przez ścieżkę dźwiękową, po pracę kamery. Na ekranie niezapomniany duet stworzyli tu Clint Eastwood i Lee Van Cleef. Nie tylko oni jednak prezentują oni klasę. Nie ustępuje im Gian Maria Volonte w roli głównego złoczyńcy. Kroku dotrzymują mu członkowie jego gangu z Klausem Kinskym na czele. Film oferuje świetną rozrywkę, a seans mija, jak z bicza strzelił. Nie ma tu żadnych dłużyzn, a motywacje bohaterów są jasne i klarowne. Istotną funkcję pełni również gębowanie, czyli bardzo bliskie zbliżenia twarzy postaci. Te ciasne kadry nadają produkcji unikatowego charakteru, będąc znakiem rozpoznawczym Leone. "Za kilka dolarów więcej" wieńczy scena jednego z najsłynniejszych pojedynków w dziejach, napędzanego przez pamiętną melodię. Tak jak często reżyser wspaniale dozuje nam napięcie, bawiąc się z nerwami widzów. Jest to pozycja obowiązkowa dla fanów nie tylko westernu, ale kina w ogóle.


1. Dobry, zły i brzydki 1966

Na placu boju pozostała tylko jedna produkcja, która może mienić się mianem najlepszego westernu. Chodzi tu oczywiście o kolejne dzieło Sergio Leone zatytułowane "Dobry, zły i brzydki". Już sama nazwa wiele obiecuje, na stałe wchodząc do kanonu kina. Film oparty jest na nietypowym pomyśle. Nie mu tu bowiem dwóch głównych bohaterów, lecz trzech. Obok protagonisty i antagonisty jest również ten trzeci, który stoi poniekąd w rozkroku między nimi. Na ekranie ponownie podziwiać możemy Eastwooda i Van Cleefa, a trio uzupełnia Eli Wallach. Tworzy on pamiętną postać nieokrzesanego dzikusa który, chociaż cwany to budzi jednak sympatię. Obraz ma wszystkie zalety innych dokonań reżysera. Mnogość wątków i postaci, wspaniałą ścieżkę dźwiękową, epickie sceny pojedynków oraz gębowanie. Jest to bogaty świat pełen ludzkich pragnień, emocji i desperacji. Przez film przewija się pełno barwnych indywiduów, z których każdy wnosi coś do dzieła, nawet jeśli pojawia się tylko na krótki moment. Dzięki temu film nabiera głębi, operując na kilku poziomach. Podobnie jak w innych swych filmach, Leone osadza losy bohaterów na tle historycznych wydarzeń, co także ubogaca seans. Najbardziej jednak doniosłym momentem produkcji jest bez wątpienia scena finalnego pojedynku. Nie ma chyba innego filmu, w którym brałoby w nim udział aż trzech rewolwerowców. Leone ponownie bawi się z publiką, do końca trzymając ją na krawędzi fotela. "Dobry, zły i brzydki" dzierży palmę pierwszeństwa wśród westernów i trudno oczekiwać, żeby coś przebiło go w przyszłości.

sobota, 16 grudnia 2023

Luźne gatki - Obojniak Love Story

Jesteśmy sto lat za Zachodem. Tak można sparafrazować słynne powiedzenie. Chodzi mnie o to, że to, co było obecne w rzeczywistości na zachodzie kilka dekad temu, do nas dociera dopiero teraz. Jak widać, nie inaczej jest ze światem filmu. My dopiero teraz kręcimy obrazy o rzeczach, które gdzie indziej są na porządku dziennym od lat. Robimy wtedy z tego wielką aferę, promując daną produkcję jako pierwszy polskim film o czymś albo o kimś. Tak było na przykład z "W lesie dziś nie zaśnie nikt". Nie jest to zła pozycja, szczególnie jak na nasze warunki, ale slashery to były popularne w latach 80. Innym przykładem takiej sytuacji jest "Fanfik" z 2023 roku i jemu chciałbym poświęcić nieco miejsca. Film ten reklamowany był i jest jako pierwszy polski film o transie. Głównym bohaterem jest bowiem właśnie osoba, która ma jedną płeć, a potem dochodzi do wniosku, że jednak woli mieć przeciwną. Ogólnie pojmowana tematyka LGBT wchodzi powoli na naszą scenę kinematograficzną. I to samo w sobie nie jest złe, lecz może budzić pewne refleksje. Pierwsza to taka właśnie, że jednak nadal gonimy zachód. Chociażby w takiej Hiszpanii co trzeci film jest o gejach już od lat 90. Druga kwestia to wątpliwości, jakie mogą powstać przy okazji powstawania tych obrazów. Czy jest to prawdziwa potrzeba, czy też nie jesteśmy świadkami załapania się części twórców na popularny obecnie temat? Ja jestem sceptyczny względem wszelkich trendów, jak również prób używania kina do przemycania różnych treści. Film ma być przede wszystkim filmem. Samodzielnym dziełem, otwartym na interpretacje, bez łopatologii czy narzucania gotowych rozwiązań, co mam wrażenie, następuje w tym przypadku.

Film zaczyna się od rzygania. Bohaterka rzyga, bo jest nieszczęśliwa. Nie umie się odnaleźć, ma wahania nastrojów, zażywa kilogramami antydepresanty, które kradnie ojcu. Wykazuje działania autodestrukcyjne. Ogólnie mówiąc, męczy się i nie widać końca tej udręki. Wszystko zmienia się, gdy przypadkiem zakłada męskie ciuchy. W efekcie następnego dnia budzi się cudownie ozdrowiała. I już nie jako ona, lecz on. Tranzycja przechodzi tu błyskawicznie. Wystarczy się przebrać i wszystko załatwione. Jest to duże uproszczenie, na które, jak mniemam, twórcy musieli częściowo się zgodzić. Może to jednak sugerować, że rozwiązaniem na wszelkie problemy emocjonalne jest zmiana identyfikacji płciowej. Wprawdzie jest wspomniane, że protagonista już jako dziecko wzorował się na chłopcach, jest to jednak tylko pretekstowy argument. Film zatem nie zgłębia dokładnie zagadnienia trans płciowości. Nie potrafi wytłumaczyć, na czym polega problem i uproszcza cały proces. Dodatkowo pewne sceny i kwestie są wypowiadane w sposób wręcz dosadny. Brzmią one jak wykute na pamięć formułki prosto z jakiejś akcji agitacyjnej albo podręcznika. Na szczęście produkcja nadrabia te braki w innych sferach, a mianowicie przedstawieniu relacji międzyludzkich. "Fanfik" to bowiem bardziej film o emocjach niż o zmianie płci. Oczywiście nie osiąga tu również wybitnego poziomu, będąc raczej prostolinijnym i naiwnym, ale robi to w sposób szczery i w miarę naturalny. Stara się ukazać rozterki młodego pokolenia oraz naciski i stresujące sytuacje, jakim jest ono poddawane. W roli głównej widzimy w "Fanfiku" Alin Szewczyk. Nie mylić z tym Alvinem od wiewiórek. Jest to jakiś ewenement, pierwszy polski niebinarny-model-trans-aktor-aktorka. Osobnik, który defaultowo był samicą. Trudno tu oceniać grę aktorską, jako że jak się wydaje osoba ta gra po prostu siebie. Na pewno wypada pozytywnie i wiarygodnie. Wersja chłopięca pasuje jemu. I nie dziwię mu się. Też bym nie chciał być kobietą. Poza tym też czuję się uwięziony we własnym ciele. Ogólnie cała obsada się sprawdza, chociaż jakby naturalniej wypadają tu młodzi. Jest to bądź co bądź pozycja do nich właśnie skierowana. I tu właśnie można mieć pewne wątpliwości. Jaka idea bowiem przyświecała twórcom i czy w ogóle jakaś była? Obraz nie może do końca zdecydować się czy chce być teen dramą, czy czymś głębszym, mówiącym o szerszym problemie, który dotyka, jak się zdaje, coraz więcej osób. Pytanie tylko w jakim stopniu jest to rzeczywisty i poważny problem? Z boku bowiem wygląda to nieraz, jakby ktoś robił ludziom wodę z mózgu, w imię nie wiadomo w sumie czego. Na pewno faktem jest, że jesteśmy świadkami ciągłej walki o umysły, te młode również. Obserwując zachowania i tendencje części społeczeństwa na wszelkich platformach internetowych, jak i w popkulturze, zachodzi podejrzenie, że całe to zamieszanie jest jedynie przejściową modą. Trendem, który odejdzie kiedyś w zapomnienie. Z drugiej strony zauważalne są zmiany kulturowo-obyczajowe i jednym z ich objawów może być właśnie wszechobecny kryzys tożsamości. Nie ulega wątpliwości, że przyszłe społeczeństwo będzie zupełnie inne niż obecne.

Osobną kwestią, która może budzić zastanowienie, jest wątek romantyczny przedstawiony w filmie. Bohaterka, która chce być chłopakiem, zakochuje się z wzajemnością w chłopaku, który jest gejem. Mimo perturbacji ostatecznie się schodzą. Jak się zatem można domyślić, będą również współżyć. I prawdopodobnie w sposób tradycyjny. Jaki jest zatem sens tej całej zamiany, skoro ostatecznie wychodzi na to samo, czyli seks kobiety z mężczyzną? Jakby ona została dziewczyną, a on hetero to efekt byłby ten sam. I tak by byli ze sobą, bo przecież się polubili. Film sugeruje, że Alvin nie zainteresowałby się kolegą, gdyby ten postrzegał ją jako samicę właśnie. Tylko jako chłop. To trochę tak jakby sięgać lewą ręką do prawego ucha. No, ale może się nie znam i czegoś po prostu nie rozumiem. Intencje autorów może i są dobre, ale powszechnie wiadomo, gdzie dobre intencje prowadzą. "Fanfik" budzi sprzeczne emocje. Z jednej strony sympatię, a z drugiej nieufność. Tak czy owak, jest na pewno ciekawą pozycją na naszym rynku filmowym.

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...