środa, 26 lipca 2023

Luźne gatki - Trzech reżyserów z którymi mam issue

Ponieważ jestem wiecznie niezadowoloną marudą i filmowym malkontentem postanowiłem wylać trochę żali. Są bowiem w świecie filmu pewne dogmaty oraz osoby nie do ruszenia, które są ogólnie uznawane za nieomylne. Ja nazywam ich świętymi krowami. Chodzi mi konkretnie o paru reżyserów z Hollywoodu, którzy z jakiegoś powodu święcą triumfy, a ich filmy są uważane za wielkie dokonania. Ja jednak mam odmienne zdanie na ten temat i w większości przypadków nie zgadzam się z gloryfikowaniem tych jegomości oraz ich pracy. Podpadli mi oni bowiem kilka razy, a ponieważ Motor nie wybacza (jestem z Lublina), chciałem napisać parę słów o tych oszustach. Było ich trzech, w każdym z nich inny mocz, ale jeden przyświecał im cel: robić widzów w ciula ile się da.


Żołnierz Chrystusa - Mel

Mel Gibson to człowiek sukcesu. Pomijając 10-letnią banicję z Hollywood jego kariera to pasmo zwycięstw. Również tych reżyserskich. Wystarczy wspomnieć, że jest laureatem Oscara za "Braveheart". Wyreżyserował wprawdzie tylko 5 filmów, lecz żaden z nich nie pozostał bez echa. To trzeba Melowi przyznać. Potrafi zrobić wielkie widowisko kinowe. Czasami nawet aż za wielkie. Jeśli chodzi o mnie to mam dwa poważne zarzuty do Gibsona. Pierwszy z nich dotyczy sposobu, w jaki podchodzi on do historii. Aż cztery z jego produkcji opowiadają o wydarzeniach historycznych. I w większości z nich reżyser pozwolił sobie na dość luźne podejście do przedstawianego tematu. Wiem, że nie zawsze wszystko musi się zgadzać i że przemysł filmowy rządzi się swoimi prawami oraz, lecz uważam także, że kręcąc obrazy, opowiadające o prawdziwych postaciach czy zajściach nie powinno się przeinaczać faktów ani manipulować widzami. Nazwa gatunku dramat historyczny jednak do czegoś zobowiązuje. Jeśli chodzi o Gibsona, to sporo nieścisłości znaleźć można, chociażby w "Braveheart" jak i "Apocalypto". W pierwszym przypadku dotyczą one zarówno faktów z życia głównego bohatera Williama Wallace'a, jak i wielu drobnych szczegółów, które historycznie nie miały miejsca. Nie są to może bardzo duże nieprawidłowości, ale jednak wprowadzają odbiorców w błąd, utrwalając w ich pamięci fałszywe stereotypy. Przykładami może tu być ukazanie Szkotów walczących w tradycyjnych kiltach, co jest niedorzecznością. Nie byli oni także wymalowani niebieską farbą. Trik ten stosowali Piktowie, żyjący wiele stuleci wcześniej. Razi również tendencyjne ukazanie króla Anglii Edwarda I oraz jego syna, rzekomego homoseksualisty. W ogóle widać ewidentnie, że Gibson ma jakiś problem z Anglikami. Są oni w produkcjach, w które jest zaangażowany, ukazywani na ogół bardzo negatywnie jako banda psychopatów, mordujących bez powodu wszystkich, którzy się nawiną. Na myśl przychodzi tu również film "Patriota", który Gibson firmował swoją facjatą. W "Apocalypto" Amerykański twórca starał się ambitnie wiernie odtworzyć realia przedkolumbijskiej Mezoameryki. Niestety myli podstawowe fakty, stawiając na prostą rozrywkę kosztem dokładności. Na koniec pozostaje najbardziej kontrowersyjne dzieło Gibsona, czyli "Pasja". W tym przypadku trudno w zasadzie nawet mówić o prawdzie historycznej, jako że całość opiera się na jakiejś książce niewiadomego autorstwa. Gibson mimo to miesza w materiale źródłowym i przedstawia całość jako absolutną prawdę. Robi to w sposób efekciarski i demagogiczny, próbując tanimi środkami specjalnie wywołać u widza wrażenie szoku tylko po to, by przekonać go do swojej wersji wydarzeń. Ktoś może powiedzieć, że jest to zaledwie nieskomplikowana uciecha. Problem w tym, że zwyczajnie ogłupia ona ludzi, opowiadając im bajki wyssane z palca.

Drugi mój zarzut wobec Gibsona jest jednak o wiele poważniejszy, jak i groźniejszy. Chodzi mi mianowicie o fakt bezczelnego narzucaniu publice własnych poglądów oraz światopoglądu. Mel pochodzi z bardzo religijnej rodziny. Mówiąc wprost, byli to po prostu fanatycy, których poglądy były kontrowersyjne nawet dla przedstawicieli Kościoła. Niestety reżyser nie potrafi się powstrzymać od wykorzystania swojej pozycji do załatwiania prywatnych celów i forsowania opinii. Stosuje toporną manipulację, aby przekonać widza do osobistych poglądów. Najbardziej widoczne jest to w "Przełęczy ocalonych", w której finale uraczeni jesteśmy narracją z offu, bezwstydnie dyktuje nam jakimi wartościami powinniśmy się kierować w życiu. Osobiście uważam, że jest to zachowanie karygodne i godne pożałowania. Film i każda forma sztuki musi pozostać możliwie obiektywna i otwarta na interpretacje. Artyści nie mogą używać swoich dzieł do osiągania prywatnych korzyści, bo tracą wiarygodność jako twórcy. Jest to zwyczajnie nieetyczne i przywodzi na myśl najgorsze przykłady propagandy. Z tych właśnie powodów nie cenię zbytnio twórczości pana Gibsona, który idealnie wpisuje się w hollywoodzką tradycję przeinaczania prawdy na własną modłę.


Melodramatyczny rzyg - Clint

Drugim delikwentem, o którym chciałem wspomnieć jest Clint Eastwood. Jest to prawdziwa ikona kina zarówno jeśli chodzi o karierę aktorską, jak i reżyserską. Eastwood para się reżyserką od wielu lat, a jego dorobek w tej materii jest imponujący. I przyznaję, że ma on na koncie wiele bardzo udanych produkcji. Sam jestem fanem kilku z nich, zwłaszcza w gatunku westernu. Filmy takie jak "Wyjęty spod prawa Josey Wales" czy "Bez przebaczenia" należą do moich ulubionych i uważam je za jedne z najlepszych obrazów w tym gatunku. Odnoszę jednak wrażenie, że wraz z biegiem lat Clint jakby zmiękł, a pewne jego wybory w późniejszym etapie kariery nie były zbyt fortunne. Moje zarzuty nie są tak poważne, jak w przypadku Gibsona i nie obejmują całej kariery Eastwooda. Chodzi mi bardziej o konkretne dzieła, uważane za świetne kino, z czym się nie zgadzam. Na myśli mam tu głównie dwie pozycje. Pierwsza to "Rzeka tajemnic" z 2003 roku. Film ten jest powszechnie chwalony oraz wskazywany jako świetny przykład rasowego thrillera. Ja jednak mam odmienne zdanie. Przede wszystkim cała intryga jest strasznie naciągana i gdyby policjanci rzetelnie wykonali swoją pracę sprawa mogła być zamknięta od razu, a film by trwał 20 minut. 

Wiem, że powstał on na podstawie książki, ale Eastwood jednak zgodził się ją zekranizować. Inny przykład to obraz nie wiadomo czemu noszący polską nazwę "Za wszelką cenę". W obrazie tym Eastwood zaimplementował swoje najgorsze cechy jako twórca. Na myśli mam głównie tzw. tanie chwyty, czyli ckliwe i melodramatyczne momenty i zagrywki, które mają na celu wymuszenie na widzu jakichś emocji, a najlepiej jakby rzewnie zapłakał. Sytuacja, w której główna bohaterka doznaje kontuzji jest wyssana z palca i nie miałaby prawa się zdarzyć podczas prawdziwej walki o mistrzowski tytuł. Jako tę złą i mściwą, grającą nie fair babę, przeciwniczkę naszej protagonistki obsadzono Holenderką, grająca Niemkę. Clint ma bowiem niezłą pamięć i dobrze pamięta, że Niemcy to ci źli, z którymi Amerykanie walczyli podczas drugiej wojny światowej. W hollywoodzkich gniotach od lat panuje trend, że za złych robią Ruscy lub Niemcy, ewentualnie jeszcze ci z RPA jak istniał apartheid. Ciekawe, że złymi nie są nigdy Francuzi, Szwajcarzy, Żydzi albo Hiszpanie. Cały film jest naznaczony takimi sztampowymi schematami i stereotypami. Postacie są przez to płaskie jak deska, a film, zamiast wzbudzać wzruszenie, to powoduje złość, irytację oraz zażenowanie. Popadanie w zbytnią ckliwość to główna wada nowszych produkcji Eastwooda. Jest to aż nader widoczne w takich dziełach jak "Oszukana", gdzie gra aktorska opiera się na łkaniach Angeliny Jolie oraz dwa filmy wojenne "Sztandar chwały" i "Listy z Iwo Jimy". Oba próbują uderzać w poważne tony, są jednak zbyt hollywoodzkie oraz nieautentyczne, by być traktowane z powagą. Eastwood po prostu jest zbyt przesiąknięty typowo hamerykańskim spojrzeniem na robienie filmów. Jego obrazy są często szyte grubymi nićmi, sztucznie dramatyczne i emocjonalnie przeszarżowane. Sposób kręcenie również nie wzbudza zaufania będąc za mało realistycznym, a narracja kładzie zbytni nacisk na hamerykańską wersję zdarzeń oraz rzeczywistości. Reżyser wydaje się przez to mało elastyczny i zróżnicowany w doborze tematyki swoich filmów.

Nudziarz - Quentin

Ostatni osobnik, którego chciałem obsmarować to nie kto inny jak Kłentin Tarantino, czyli być może najbardziej uwielbiony przez krytykę i widzów reżyser ostatnich 30 lat. Pamiętam, że gdy "Pulp Fiction" wszedł do kin wszyscy byli nim zachwyceni. Mężczyźni ejakulowali, a kobietom twardniały sutki, rozrywając bluzki. Przez ten wszechobecny hype od razu znienawidziłem tę produkcję, jak i jej twórcę. Gdy ją obejrzałem moje uprzedzenia zostały potwierdzone. Jest to jeden z bardziej przereklamowanych filmów w dziejach, który ma niewiele do zaoferowania i jest tak naprawdę o niczym. Problem ten dotyczy z resztą większości produkcji Tarantino. Moja niechęć do niego ciągnie się już od lat i przyznaję, że parę jego filmów było ok (dosłownie 2 czy 3) to reszta jest co najwyżej średnia. Głównym moim zarzutem wobec jego twórczość jest niczym nieuzasadnione epatowanie bezsensowną przemocą. Jest to jego znak firmowy, który fani uwielbiają. Problem w tym, że oprócz tego niewiele można znaleźć w tych produkcjach. Przy okazji wychodzi na jaw zwykła ludzka hipokryzja. Gdy jakiś film prezentuje kontrowersyjne treści lub łamie tematy tabu, wtedy twórcy są odsądzani od czci i wiary. Kiedy jednak w filmie Tarantino wszyscy bohaterowie mordują wszystkich jak popadnie to wszyscy są zachwyceni. Wkurza mnie szczerze takie podejście, bo są to podwójne standardy. Inną rzeczą, która uważana jest za atut jego dzieł są dialogi. Te osławione dialogi, które ponoć są super i w sumie nie wiem co jeszcze. Prawda jest jednak taka, że dialogi te są tak naprawdę idiotyczne i niczego nie wnoszą do fabuł oraz są nudne jak flaki z olejem. Są tylko zapychaczami sztucznie wydłużającymi czas trwania seansu. 

Co jednak najbardziej irytuje to to, że jest to ględzenie o niczym, a postacie je wypowiadające z miejsca zaczynają wkurzać. Ja nie lubię fanzolenia na żywo, a tym bardziej w kinie. Obrazem, który zawiera wszystkie te elementy są chociażby "Wściekłe psy", który nie oferuje odbiorcy żadnej treści poza gadaniem, przemocą oraz wyzwiskami. Gloryfikowanie bandytów i morderców to z resztą stały motyw w kinie omawianego reżysera. Tarantino próbuje czasem poprzez swoją twórczość naprawić świat i zmienić historię, prezentując alternatywną wersję pewnych wydarzeń. Ma to miejsca na przykład w "Bękartach wojny" gdzie obserwujemy udany zamach na całą nazistowską śmietankę. Film ten zawsze mnie denerwował ze względu na niespójność z historią oraz realiami wojny. Mam świadomość, że jest to ledwie taka zabawa oraz satyra, mimo to niepoważny ton nie pasował mi do tej tematyki. Nie widzę też sensu robienia propagandówki 60 lat po czasie. W "Pewnego razu... w Hollywood" znów mamy do czynienia z odkręcaniem historii, co jest wątpliwym zabiegiem, bo przecież życia zabitym i tak nie przywróci. Tarantino nakręcił już filmy o zemście murzynów i Żydów. Szczerze to czekam na film o zemście Indian, ale raczej się nie doczekam. Widocznie Quentin nie uważa, żeby zasługiwali oni na jakąś formę rekompensaty. Tarantino nazywany przez niektórych feministą jest tak naprawdę fetyszystą, który uwielbia ukazywać przemoc skierowaną w stronę kobiet. Jego bohaterki są niemiłosiernie maltretowane i nie ma znaczenia, gdy potem dokonują zemsty ponieważ nie idzie za tym żadna głębia ani psychologiczna zmiana. Jest to tylko czysta eksploatacja. Co gorsza sam Tarantino ma zwyczaj znęcać się fizycznie nad aktorkami podczas pracy na planie, tłumacząc to potrzebą uzyskania realnego efektu.

Odnoszę wrażenie, że pierwszy boom, jaki nastąpił w 1994 na twórczość Tarantino nie wynikał z jakości jego filmów, a raczej był reakcją na to, że pokazał on coś odmiennego od standardu czym wypełnił jakąś pustkę w oczekiwaniach publiczności. Tarantino nie wymyślił jednak na nowo kina, lecz wykorzystał efekt zaskoczenia i fascynacji nowością, na którym jedzie do dzisiaj. Z biegiem lat jego nazwisko stało się niejako wytrychem, istnym alibi dla kinomaniaków. Dziś, jeśli ktoś powie, że lubi Tarantino to nikt nie jest mu w stanie zarzucić braku gustu czy rozeznania. Jest to bezpieczna odpowiedź tak jak przez lata bezpieczną odpowiedzią było mówienie, że lubi się Woody Allena. Tarantino pozostaje dla mnie wyborem normików i kojarzy mi się z brakiem rozeznania w filmie. Jestem poza tym przeciwny idealizowaniu kogokolwiek i pozostaję sceptyczny względem tak zwanych autorytetów.


Reasumując, chciałem zaznaczyć, że mój rant ma charakter wybitnie subiektywny. Będę się jednak trzymał tych zarzutów, ponieważ uważam, że są słuszne. Z biegiem lat staję coraz bardziej krytyczny względem kulturalnego imperializmu Hameryki, który staje się coraz bardziej inwazyjny, a jego wpływ na inne narody wydaje się silniejszy niż kiedykolwiek. Z drugiej strony Hollywood tkwi od dawna w głębokim kryzysie twórczym, a więc to, czym jesteśmy zalewani to zwykłe popłuczyny niewarte funta kłaków. W ten sposób niszczy się widownię oraz obniża wymagania widzów. Najgorsze, że publika łyka te gówna bez zmrużenia okiem, pozostając nie wiedzieć czemu w błogim zadowoleniu. Wymienieni przeze mnie reżyserzy w pełni wpisują się w najgorsze nurty fabryki snów, czyli tandetną manipulację emocjami, zakłamywanie historii, szerzenie stereotypów, propagowanie przemocy czy seksualizacja. Nie mają nic do zaoferowania poza wątpliwą rozrywką, opierającą się na utartych szablonach i wzorcach, które dawno powinny odejść do lamusa.

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...