piątek, 8 września 2023

3 fajne filmy z... - Skandynawia

Skandynawia to oczywiście nie jest kraj, a skupisko kilku nacji. Tradycyjnie w jej skład wchodziły Norwegia, Szwecja i Dania, ale obecnie zalicza się tez do niej Finlandię czy Islandię. Tak czy owak, chodzi o te wszystkie zimne kraje z północy Europy. Ponieważ żyją w tych miejscach ludzie, którzy mają dostęp do technologii to nic dziwnego, że podobnie jak w innych rejonach świata, także tu na przestrzeni lat powstały liczne dzieła filmowe. Ja postanowiłem potraktować temat zbiorczo bez dzielenia na poszczególne kraje. Uznałem, że nikt na tym nie ucierpi, zwłaszcza że często zdarza się, że skandynawskie nacje łączą siły i tworzą filmy wspólnie. W moim zestawieniu znaleźć można trzy kraje, które pierwotnie tworzą Skandynawię, czyli Danię, Szwecję oraz Norwegię. Dwa z nich to autonomiczne dzieła, a jedno to koprodukcja. Jak zwykle starałem się odejść od tego, co dobrze znane więc próżno tu szukać będzie dzieł Bergmana czy tych z udziałem jedynego duńskiego aktora jakim jest Mads Mikkelsen.

Na pierwszy ogień idzie film z 1987 roku o tytule "Tropiciel". Tytuł oryginalny to "Ofelas" i trzeba przyznać, że brzmi on dość epicko. Ofelas to słowo z języka saamskiego i oznacza przewodnika. Obraz wyróżnia się faktem, że jest w całości nagrany właśnie w tym języku oraz tym, że był nominowany do Oscara 1 1988 roku w kategorii Najlepszy Film Obcojęzyczny. Nie dlatego jednak warto się z nim zapoznać. Akcja toczy się około roku 1000 w nie istniejącym już kraju Finnmark. Młody chłopak Aigin powraca z polowania do swojej wioski. Okazuje się, że podczas jego nieobecności została ona napadnięci przez plemię Czudów. Wszyscy ziomkowie chłopaka zostali wycięci w pień, a on został sam na świecie. Do czasu aż nie napotka innej grupy Saamów. Ponieważ zagrożenie ze strony Czudów jest nadal aktualne, plemię postanawia uciec na wybrzeże. Aigin zostaje na miejscu, by skonfrontować się z napastnikami. Aby ochronić swoich rodaków, wymyśla cwany plan, który ma zwieść Czudów oraz ostatecznie ich pokonać. Robi to wykorzystując nie siłę, lecz spryt i tytułowe umiejętności tropienia. Fabuła "Tropiciela" oparta jest na starej saamskiej legendzie. I rzeczywiście produkcja posiada mocno baśniowy sztych. Jest jak wehikuł czasu i przestrzeni, który przenosi widza w zupełnie inny świat, pełen starych wierzeń. Osadzony jest on w surowych warunkach wśród ludzi, którzy przyzwyczajeni są do codziennej walki z przyrodą. Jest to prawdziwa survival story na wielu płaszczyznach. "Tropiciel" umiejętnie potrafi zaangażować odbiorcę nie tylko w samą historię, ale i całą zaprezentowaną rzeczywistość z pogranicza snu i jawy. Jest to moim zdaniem jedna z podstawowych cech filmu, czyli spowodowanie, że widz podczas oglądania zapomina o całym zewnętrznym świecie. Doznaje on całkowitej immersji, a granica między tym, co prawdziwe a tym, co wymyślone zaciera się. Obraz łączy w sobie elementy kina przygodowego, przyrodniczego, thrillera, survivalowego. Porusza także wątki filozoficzne przez co staje się naprawdę seansem godnym poświęcenia czasu.

"Granica" to koprodukcja duńsko-szwedzka z 2018 roku. Jest to bardzo specyficzny film, który w pełni odzwierciedla tę dziwaczną naturę ludów północy oraz ich wierzeń. Bohaterką filmu jest Tina, zdeformowana kobieta, która pracując jako celnik, wywąchuje nielegalnie przemycany alkohol. Już samo to krótkie streszczenie budzić może lekki mindfuck, będąc jednak jednocześnie zapowiedzą czegoś wyjątkowego. Tina poznaje pewnego dnia Vore, młodego pana, który opiera się jej zdolnością. On również jest zdeformowany. Para nawiązuje bliższą znajomość. Pewnego dnia Vore wyjawia jej niesamowity sekret. "Granica" jest jednym z tych dzieł, które zaczynają się w miarę normalnie, jak jakiś zwykły film obyczajowy, by z czasem coraz bardziej pogrążać się w szaleństwie. Obraz ma kameralny charakter, nie jest spektakularny, ale jest to zabieg przemyślany. Porusza on mroczne tematy i taka jest też jego forma. Większość ujęć jest kręcona po zachodzie Słońca, a światło istnieje głównie w postaci lamp jarzeniowych. Tytułowa granica ma wiele znaczeń, jest to produkcja operująca na wielu poziomach. Jej główną zaletą jest jednak chyba umiejętnej wplątanie skandynawskiego folkloru w naszą, ludzką, współczesną rzeczywistość, która jest nie mniej ohydna niż ta z pozoru nieludzka. Natura jest brzydka, niezależnie od gatunku oraz od tego stopnia ukrycia. "Granicę" można określić jako film typu wtf. Głównie ze względu na pewne konkretne sceny. Są one bardzo sugestywne i zaskakują widzą swoją groteskowością. Poziom obrzydzenia jaki są w stanie wywołać również jest wysoki. Moje słowa nie powinny jednak nikogo zrażać. Przeciwnie należy je potraktować jako zachętę do seansu. Nie można przy tym pozwolić na to by, przesłoniły nam one przesłanie filmu jakim jest zaduma nad tym, kto jest prawdziwym potworem w świecie, w którym przyszło nam żyć.

Ostatnia propozycja przenosi nas wiele dekad wstecz. Film, o którym chciałem wspomnieć, pochodzi bowiem z roku 1943. Jego tytuł to "Dzień gniewu". Ta duńska produkcja wyreżyserowana została przez Carla Theodora Dreyera. Był to swego czasu bardzo zacny twórca, który ma na swoim koncie kilka ciekawych pozycji. W omawianym przypadku autor przenosi nas do roku 1623. Jest to czas aktywnego polowania na czarownice. Główna Bohaterka Anna jest z tym procederem powiązana przez postać matki, która była oskarżona o czary, ale dzięki wpływowemu wstawiennictwu uniknęła kary. Potem i tak umarła, a Anna z braku laku została poślubiona przez starego dziada - pastora Absalona. Ich życie funkcjonuje jako tako, aż do przybycia dorosłego syna pastora Martina. Wyposzczona Anna i jurny młodzian dość szybko przypadają sobie do gustu i zaczynają odwiedzać pobliskie krzaki. Jak się nietrudno domyślić relacja ta ma małe szanse powodzenia i szybko prowadzi do tragedii. Obraz Dreyera to specyficzne dzieło zwłaszcza z punktu widzenia współczesnego widza. Jeden z polskich kabaretów stworzył kiedyś skecz parodiujący skandynawskie filmy, w których wszyscy mówią do siebie pełnymi imionami i nazwiskami, ludzie wypowiadają słowa w sposób arcyteatralny i przerysowany, a całość pozbawiona jest jakby ekspresji, jakie towarzyszą prawdziwemu życiu. Wszystko to stoi w przeciwieństwie do treści, która często porusza mocno emocjonalne tematy. I taki właśnie jest "Dzień gniewu". Mnie jednak owa "sztuczność" nie przeszkadza. Lubię ją i chłonę taki sposób realizacji filmu. Należy przecież pamiętać, iż jest to produkcja z 1943 roku, czyli powstała jeszcze w czasie trwania II wojny światowej. Powstała też nie tak długo po upadku kina niemego więc teatralne aktorstwo nie powinno nikogo dziwić. Poza tym aktorzy w "Dniu gniewu" wypowiadają swoje kwestie bardzo dokładnie i wyraźnie. Ich skupienie dodaje wypowiadanym słowom wagi oraz tworzy niepowtarzalny, gęsty klimat. Obraz posiada bardzo wysublimowane kadry i jest bardzo "czysty". Jest silnie kontrastowy, przypominając momentami teatr cieni. Idealnie wykorzystuje możliwości, jakie daje światło, podkreślając istotne szczegóły bez filmowej łopatologii. Często jedno ujęcie czy spojrzenie znaczy więcej niż masa słów i takim dziełem jest właśnie duński dramat. Jego ogólny wydźwięk jest smutny. Ukazuje tragizm ludzi uwięzionych w niechcianych związkach poprzez konwenanse i tchórzostwo. Główna bohaterka czuje się zduszona i ograniczona więc gdy tylko pojawia się okazja, wskakuje ochoczo na ogiera i oddaje się uczuciu, nadającemu jej życiu sensu i kolorów. Chce egzystować na własnych zasadach wbrew odgórnie narzuconym, sztucznym regułom. Jest to wręcz taka feministyczna w wymowie sytuacja. Ostatecznie jednak nie kończy się happy endem. Mimo to zaliczam seans "Dnia gniewu" do tych udanych i śmiało umieszczam go na mojej liście polecanych pozycji.

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...