czwartek, 2 grudnia 2021

Luźne gatki - Diuna! Co? Ty ku*wo.

Niedawno na ekrany kin weszła długo oczekiwana ekranizacja powieści Franka Herberta "Diuna". Karkołomnego zadania przełożenia tej grubej knigi na język filmowy podjął się niejaki Dennis Villeneuve. Jest to znany w środowisku jegomość, jeden z bardziej obecnie cenionych twórców, zarówno przez publikę, jak i krytyków. Do tego miał już udane doświadczenia z gatunkiem science fiction. Nic więc dziwnego, że premiera "Diuny" była gorączkowo wyczekiwana, a oczekiwania rosły. Ja również nie omieszkałem się z nią zaznajomić, ale ponieważ mam fobię społeczną i siedzę zamknięty w piwnicy to oglądałem "Diunę" na smartwatchu.

Mało kto wie, że istniał także projekt polskiej Diuny - miał ją reżyserować tandem Bareja/Gruza, a w roli czerwia chciano obsadzić całą załogę Zakładów Produkcji Mięsa w Zamościu. Wracając do tematu, jednak kiedy w końcu nadszedł ten czas, ten wieczór, gdy każdy mógł się na własne oczy przekonać czy Denisowi się udało, czy nie. I trzeba przyznać, że według ogólnej opinii krytyków, jak i widzów wyszedł z tego zadania z tarczą. Najnowsza "Diuna" jest za coś chwalona. Chyba za wizualne piękno, wysmakowanie kadrów, jak i plastyczność. Zasadniczo za sprawy techniczne. Inne aspekty produkcji też są chwalone, ale szczerze to nie wiem dokładnie jakie. Chodzi chyba o wierność książkowemu oryginałowi. Ja powieści nie czytałem, przyznaję się bez bicia. Kto normalny by czytał coś, co składa się z sześciu tomów, każdy po kilkaset stron. Tylko że tak naprawdę to czy ktoś czytał "Diunę", czy nie, nie ma znaczenia w kontekście filmu i jego oceny. Film jest to osobne dzieło i nie powinien być oceniany na podstawie adaptowanego materiału. Film musi bronić się sam, korzystając z narzędzi typowych dla tej dziedziny sztuki. A zatem uważam, że jak najbardziej mam prawo oceniać "Diunę" Villeneuve'a, czy też każdej innej osoby, która ją ekranizowała. A jedną z tych osób był niesławny David Lynch. Jego wersja powieści Herberta, pochodząca z 1984, jest już dotknięta zębem czasu i z reguły uważa się ją za niewypał. Rozumiem te zarzuty, darzę jednak ową wersję pewną dozą sentymentu i sympatii. Jednakże do tego jeszcze dojdziemy. Najpierw powiedzmy coś o "Diunie" z 2021 roku. Jest długa. To się po pierwsze rzuca w oczy. Nic w sumie dziwnego. Książka też jest długa. Niektórzy twierdzą nawet, że nie da się jej odpowiednio zekranizować. Villeneuve wraz z ludźmi ze studia doszli do wniosku, że będzie trzeba podzielić obraz na kilka części. Ja o tym nie wiedziałem i gdy seans zbliżał się do końca, narastała moja niecierpliwość i obawa, że finał będzie "ucięty". Jak się okazało to tylko początek. Początek, który niezbyt zachęca do sięgnięcia po kolejne, nadchodzące części. 

Jaki mam zatem problem z dziełem Villenueve'a? Główny zarzut jest taki, że jego film jest pozbawiony życia. Jest wyzbyty z jakichkolwiek oznak energii. Jest mdły jak mydło. Ktoś może powiedzieć, że taki był plan i wynika to z faktu, że akcja dzieje się w odległej przyszłości na planecie, będącej wielką pustynią. Albo, że "Diuna" to dzieło filozoficzno-religijne i dlatego należy ją przede wszystkim kontemplować. No niby tak, ale też i nie. Uważam, że każde dzieło, nawet tego typu musi mieć jakieś "zacięcie", zęba. Musi być po prostu jakieś. W "Diunie" tego nie widzę, jest nijaka. Obraz pozbawiony jest również jakiegokolwiek klimatu, czyli cechy, która jest nieraz ważniejsze od fabuły i wszystkich pozostałych aspektów. Długie ujęcia na wydmy, monumentalne, wygenerowane przez komputer budowle czy statki tego klimatu nie zapewniają. Całość wygląda jak wycięta z kartonu dekoracja. Poza tym wszystko utrzymane jest w jednej tonacji kolorystycznej, przez co widoki zlewają się w jedno tło. Brakuje jakby kontrastu. Albo coś jest ciemne (wnętrza), albo jasne (defilady) albo rozmyte (pustynia). A to wszystko i tak jest tylko "narysowane" przez komputer. Pewnie dlatego nie wygląda autentycznie. Zatem argument o wizualnej jakości produkcji do mnie nie przemawia. Dopieszczone kadry to ledwie tani ozdobnik. Filmowy lukier. Pustostan, który nic nie wnosi ani nie wpływa dodatnie na wartość dzieła.

Jeśli chodzi o fabułę, to wiedziałem czego się spodziewać, ponieważ oglądałem film z 1984 roku. Była ona nieco dziurawa i chaotyczna. Musiano wspierać się narracja z offu, aby widz wiedział w ogóle, o co biega. Podobnie jest w przypadku dzieła Villeneuve'a. Różnica polega jednak na tym, że u Lyncha mimo wszystko było jakieś tempo akcji, była arytmia, jakieś zwroty. W przypadku Kanadyjczyka fabułę przyrównałbym do płaskiej linii albo jednego, monotonnego dźwięku. Jego film nie ma zwyczajnie struktury. Zaczyna się z dupy, potem coś tam się niby dzieje, a potem nagle się kończy. Nie ma początku ani finału. Wstęp narracyjny zaczyna się ni z gruszki, ni z pietruszki, tak jakby to był tylko kolejny trailer, a nie już konkretny film. W ogóle cała "Diuna" Villeneuve'a prezentuje się jak jeden wielki, rozwleczony trailer. Widz cały czas czeka, aż coś się stanie. Można powiedzieć, że twórcy tym samym budują napięcie i apetyt na dalsze części, ale po co w takim razie ich film trwa ponad dwie godziny? Innym dowodem wskazującym na małą treściwość nowej "Diuny" jest fakt, że cała jej fabula zawarta była w trailerach. Wady, o których wspominam były już tam widoczne. Jeśli tak się dzieje, to znaczy, że nie jest dobrze. Ważną częścią każdej produkcji, zwłaszcza tak epickiej jest muzyka. I tutaj mamy kolejny problem. Otóż soundtrack do "Diuny" skomponował najbardziej przereklamowany kompozytor muzyki filmowej Hans Zimmer. Jest on znany z braku charakteru i własnego stylu, jego kompozycje są generyczne i kiczowate. Nie inaczej jest w przypadku "Diuny". Czego się jednak można spodziewać po Niemcu? Do tego motywy muzyczne są tu jakby użyte w nieodpowiednich momentach.

Dobrze, to poznęcaliśmy się na reżyserze, operatorach i kompozytorze. Teraz czas na aktorów. I tutaj być może leży główny kłopot produkcji. Przykro to przyznać, ale niestety ludzie obsadzeni w "Diunie" najzwyczajniej w świecie nie mają charyzmy. Niczym się nie wyróżniają. Nie mają wielkiego talentu aktorskiego. Są jak manekiny, stoją, albo chodzą, ale to wszystko bez wyrazu. Osobiści uważam, że to szerszy problem naszych czasów, a mianowicie deficyt charakteru wśród aktorów. Brak jest ludzi, którzy potrafiliby coś wyrażać i reprezentować samym tylko wyglądem, spojrzeniem, sposobem poruszania. Grający główną rolę w "Diunie" Villeneuve'a Timothee Chalamet przypomina małego, zagubionego chłopca. Nie ma żadnej prezencji ekranowej. Pozostanie mu chyba granie niepewnych swej seksualności młodzieńców. Grająca jego matkę Rebecca Ferguson jest nijaka do szpiku kości. Ma aparycję przedszkolanki i jest po prostu zbyt normalna. Oscar Isaac, który chyba gra ojca Paula, tez nic od siebie nie wnosi. No może poza siwą brodą. Przydupasy Paula Duncan Momoa i Josh Halleck są jak meble. Momoa poza tym niepotrzebnie śmieszkuje i zachowuje się jak superbohater, który na ogół gra, a nie człowiek z krwi i kości. Nawet moja faworyta Szarlota Rampling jawi się jako jakaś stara raszpla zakryta serwetką. Gra Zendayi ogranicza się do rzucania groźnych spojrzeń spode łba, ale ona i tak miała stosunkowo mało czasu antenowego. Jeśli chodzi o antagonistów rodu Atrydów, czyli Harkonnenów to wyróżniają się właściwie tylko baron Vladimir ten zapaśnik. Obaj udają mrocznych lordów, ale i tak wiadomo, że to przebrani i pomalowani ludzie. Obaj nie stworzyli żadnej kreacji oraz nie sprawiają wrażenia groźnych i bezwzględnych. Jedynym, którego mógłbym pochwalić za rolę, jest Javier Bardem, który ma resztki charyzmy. Przy użyciu skromnych środków udaje mu się wykreować postać tajemniczą, potencjalnie niebezpieczną oraz budząca szacunek. Ba, początkowo nie byłem nawet pewien czy to jego oglądam na ekranie.

Nie sposób tutaj nie wspomnieć obsady z Lynchowej wersji filmu z 1984 roku. I porównanie to wypada na niekorzyść nowej produkcji. Podstawowa różnica to to, że kiedyś powszechni byli tzw. aktorzy charakterystyczni, czyli tacy, którzy mieli specyficzny wygląd, przez co często sam ich widok wystarczyłby wprowadzić jakiś nastrój bądź wiedzę o postaci. Mam tu na myśli ludzi takich jak Brad Dourif, Jürgen Prochnow, Lidia Hunt (nie tylko dlatego, że była niska), Patrick Stewart, Max von Sydow. Można by tu jeszcze długo wymieniać. Najbardziej pamiętne kreacje stworzyli jednak aktorzy tworzący obóz Harkonnenów. Baron Harkonnen w wydaniu Kennetha McMillana jest istną abominacją, karykaturą człowieka. Wzbudza jednocześnie grozę i obrzydzenie, mimo faktu, że wygląda nieporadnie. Jest w nim jednak iskra szaleństwa i nieprzewidywalności. Jest psychopatycznie rubaszny. Drugim wybijającym się złoczyńcą jest oczywiście Feyd-Rautha Harkonnen, sportretowany przez Stinga. Jest to moim zdaniem najlepsze filmowe wcielenie tego brytyjskiego muzyka. Podobnie jak McMillan tworzy on postać dziką, socjopatyczną i lubującą się w przemocy oraz zadręczaniu słabszych. Samo spojrzenie mówi więcej o jego zdegenerowanej naturze niż tysiąc słów. Dodatkowo. Sting był wówczas w świetnej formie fizycznej, miał atletyczne, wymodelowane ćwiczeniami ciało, stale gotowe do ataku jak u jakiegoś drapieżnika. Sam jego chód był sprężysty i świadczył o sile, arogancji i zuchwałości. Śmiem wątpić, by udało się to pobić komuś z obecnych artystów. Harkonnenowie Lyncha byli prawdziwymi freakami. Wybrykami natury. I nie obchodzi mnie tu, że wersja Villeneuve'a jest ponoć bardziej wierna ich książkowemu pierwowzorowi. Najprościej rzec ujmując aktorzy w "Diunie" z 1984 roku przez te ponad dwie godziny seansu byli odgrywanymi przez siebie postaciami. Stali się nimi. Natomiast ci z wersji z 2021 są tylko grupą przebierańców.

Tak więc "Diuna" Villeneuve'a jest moim zdaniem filmem co najmniej średnim. W zasadzie to nie jest nawet film, tylko jakiś wykalkulowany produkt. Nie powstały z wizji artystycznej tylko marketingowej. Jest to kolejna wydmuszka, produkt niczym paczka chipsów, zaserwowany gawiedzi przez upadające, pozbawione oryginalnych pomysłów Hollywood. A czemu zbiera pozytywne opinie oraz zarabia krocie? Dla mnie odpowiedź jest jedna: hype.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Luźne gatki - Alternatywne zakończenie filmu "Śmierć w Wenecji"

Gustav von Aschenbach leży na leżaku plażowym wpatrzony w morską toń. W oddali majaczy zachodzące Słońce oraz sylwetki ludzi skąpanych w jeg...