sobota, 10 sierpnia 2024

TOP 10: Koszykówka

Nie każdy o tym wie, ale w młodości byłem murzynem i grałem w koszykówkę. Wprawdzie głównie grzałem ławę, ale zaliczyłem kilka udanych akcji. Sport ten nigdy nie należał jednak do moich ulubionych. Nie lubiłem także być murzynem. Dlatego się wybieliłem i przerzuciłem na Heroes 3. Mimo to nadal śledzę najważniejsze rozgrywki, jak również nie są mi obce filmowe produkcje spod znaku dwóch koszy. W historii kina powstało bowiem całkiem sporo dzieł poświęconych koszykówce. Jeśli chodzi o produkcje z gatunku tych sportowych, koszykówka to obok boksu być może najczęściej ukazywana dyscyplina. Prym w tego typu obrazach wiodą Amerykanie. Nie powinno to dziwić, ponieważ w końcu to oni wymyślili ten sport, a do tego są w nim od lat światową potęgą. Obecnie trwają Letnie Igrzyska w Paryżu i USA po raz kolejny jest murowanym faworytem do zdobycia złotego medalu zarówno w rywalizacji mężczyzn, jak i kobiet. Ja szczerze im tego nie życzę, gdyż nie ma chyba w sporcie rzeczy, której bym bardziej nie znosił niż absolutna dominacja jednego zawodnika lub drużyny. Zabiera to urok całej zabawie i czyni ją nudną. Jedną z zalet sportu powinna być jego nieprzewidywalność, a w tym przypadku mamy do czynienia z zaprzeczeniem takiego zjawiska. Między innymi z okazji Olimpiady postanowiłem stworzyć listę TOP 10 filmów traktujących o koszykówce.



10. Król kosza 1994

Jednym z ciekawszych filmów z motywem koszykówki, na jakie udało mi się trafić, jest "Król kosza" z 1994 roku. Ten nieco już zapomniany film opowiada historię amerykańskiego skauta, który w poszukiwaniu nowych talentów udaje się do odległej Afryki. Tam w jednej z wiosek odkrywa Saleha. Chłopak ten odznaczający się imponującymi warunkami fizycznymi posiada także prawdziwie boską iskrę, jeśli chodzi o grę w kosza. Skaut Bacon postanawia, że wszelką cenę wywieźć go do USA gdzie dar młodzieńca mógłby zostać należycie oszlifowany. Jak to jednak w życiu bywa, nie jest to takie proste, a przed bohaterami piętrzą się trudności. Ostatecznie wszystko ma się zadecydować na drodze jednego meczu. Jedyną prawdziwą gwiazdą produkcji jest Kevin Bacon. Nie jest to na szczęście jedyny atut obrazu. Jest to całkiem udane połączenie komedii z filmem sportowym, który oferuje rozrywkę na przyzwoitym poziomie. Umieszczenie zaś akcji na czarnym lądzie dodaje mu tylko szczyptę egzotyki oraz dodaje oryginalności.


9. Nastoletni wilkołak 1985

Oryginalną mieszankę gatunkową stanowi obraz "Nastoletni wilkołak". Ten powstały w 1985 roku film z Michaelem J. Foxem w roli głównej może obecnie mienić się mianem prawdziwego klasyka. Jest to jedna z ikonicznych pozycji dekady, która obfitowała przecież w wiele pamiętnych tytułów. Bohaterem filmu jest nastolatek Scott. W tej roli oczywiście dorosły Fox. To znany hollywoodzki zabieg obsadzanie starych trepów w roli dzieci. Co więcej, na ekranie partneruje mu prawie 30-letnia babka, która również oczywiście gra uczennice. Inna ciekawa kwestia to fakt, że Lis zagrał Wilka. Scott jest zawodnikiem licealnej drużyny koszykówki, która jest beznadziejna. Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia. Okazuje się, że chłopak jest podobnie jak jego ojciec wilkołakiem. Z początku Scott nie jest zachwycony, ale szybko przekonuje się, że wraz ze swoją nową, dziką postacią zdobywa również nadludzkich umiejętności sportowych. Staje się super atletą, który sam wygrywa mecze. Oprócz tego jednak nabiera także brzydkich manier, co staje się przyczyną nieporozumień z otoczeniem. Produkcję można określić jako dość lekką rozrywkę, która nie rzuca widzowi wielkiego wyzwania. Można jednak na upartego doszukać się w niej nieco głębi. Stawia ona bowiem pytania o własną tożsamość i wierność sobie. Rozważa, czy lepszy jest konformizm i spełnianie oczekiwań innych, by zyskać akceptację, czy raczej pozostanie do końca sobą, nawet jeśli wiązać się to może z utratą pewnych przywilejów towarzyskich. Z tego, co pamiętam, to postać wilkołaka wzbudzała kiedyś we mnie dyskomfort, a to dlatego, że bardziej przypomina on jakiegoś małpoluda, niż prawdziwego wilkołaka. Nie zachowuje się on z resztą, jak typowy przedstawiciel tego gatunku np. nie ma ochoty nikogo mordować. Dzieło reżysera to specyficzna mieszanka komedii filmu sportowego i teen dramy. Posiada także jakże urokliwy klimat amerykańskich przedmieść przed epidemią fentanylu.


8. Czarodziej z Harlemu 1988

Na mojej liście najlepszych filmów o koszykówce znalazło się również miejsce dla naszej rodzimej produkcji, co może być pewnym zaskoczeniem. Chodzi tu mianowicie o komedię z 1988 roku o wdzięcznym tytule "Czarodziej z Harlemu". Dekada lat 80. to płodny okres dla kinematografii, który nie stronił od eksperymentów i prób zaadaptowania na polski grunt popularnych zachodnich formatów. Jedną z takich prób jest właśnie obraz w reżyserii Pawła Karpińskiego. Tym nowym niespotykanym wcześniej elementem jest murzyn. W sumie to do dzisiaj pozostaje to jeden z nielicznych przykładów polskich filmów, w których główną rolę gra czarnoskóry aktor. Fabuła skupia się wokół koszykarskiego klubu Stal Tczew, który poszukuje wzmocnień. Dzięki kontaktom jednego z agentów udaje się zakontraktować do zespołu gracza wprost z Ameryki. Jest nim imię Abraham Lincoln. Jak się nietrudno domyślić po przyjeździe do Polski robi on furorę zarówno na parkiecie, jak i w lokalnej społeczności. Sprawy komplikują się, gdy o usługi utalentowanego zawodnika postanawia również zawalczyć odwieczny rywal drużyny Unia Olsztyn. "Czarodziej z Harlemu" to prosta komedia utrzymana w lekkim tonie, dla której kanwą była postać prawdziwego zawodnika Kenta Washingtona. Pochodzi z czasów, gdy widok czarnoskórej osoby na ulicy budził jeszcze sensację. Pamiętam dobrze jak przed studniówką, dziewczyny z klasy wzdychały ciężko, zazdroszcząc jednej z koleżanek, że jej partnerem podczas tej imprezy ma być murzyn, notabene zawodnik miejscowej drużyny koszykarskiej. Film z wyczuciem ukazuje te właśnie narodowe przywary, nie wychodząc poza bezpieczne ramy sympatycznej rozrywki. W mojej pamięci na pewno pozostaną charakterystyczne kreacje Bogdana Baera, Leszka Teleszyńskiego czy "Tulipana" Monczki oraz pamiętne powiedzonko "kto murzyna ma. dla tego murzyn gra", które dzisiaj prawdopodobnie by nie przeszło.


7. Kosmiczny mecz 1996

Tak się składa, że wiele filmów koszykarskich podchodzi również pod gatunek komedii. Widocznie reżyserzy jakoś tak to sobie wymyślili, że oba te rodzaje dzieł stanowią dobraną parę. I rzeczywiście trzeba przyznać, że jest to dość udane combo. Wiele było przykładów takiej kooperacji, ale jednym z chyba najbardziej udanych jest pochodzący z 1996 roku kinowy hit "Kosmiczny mecz". Film ten wyróżnia się oczywiście tym, że jest mieszanką kina aktorskiego z animacją, a niewątpliwym magnesem było wykorzystanie w nim bohaterów z popularnych kreskówek z serii Looney Tunes. Mamy tu zatem takie postacie jak Królik Bugs, Kaczor Daffy, Elmer Fudd, Lola, Tweety czy Yosemite Sam. Wszyscy oni zostają porwani przez złego właściciela upadającego kosmicznego lunaparku. Animki mają stać się jego nową atrakcją, co oznacza w praktyce, zostanie niewolnikiem. Nie godząc się na taki los, proponują one swojemu oprawcy mecz koszykówki, który miałby zadecydować o ich wolności. Kidnaper godzi się na to, lecz stosuje fortel i kradnie talent do gry kilku gwiazdom NBA i przekazuje je swoim graczom. Bugs wpada zatem na pomysł, by zwrócić się o pomoc do Michaela Jordana. Zostaje on przeniesiony do rysunkowego świata i mimo pierwotnej niechęci, zgadza się ostatecznie wziąć udział w meczu po stronie drużyny zwanej "Tune Squad”. Film okazał się sukcesem i do dzisiaj ogląda się go z przyjemnością. Animacja nadal trzyma poziom, płynnie współgrając z elementami aktorskimi. Postacie rysunkowe emanują tutaj swoją charyzmą, prezentując znane i charakterystyczne dla siebie cechy, które są tak bardzo lubiane przez fanów. Obsada "ludzka" również staje tu na wysokości zadania. Jordan wypada całkiem naturalnie, a towarzyszący mu na ekranie mistrzowie komedii tacy jak Bill Murray, budują barwne tło dla wydarzeń. "Kosmiczny mecz" wszedł na stałe do kanonu filmów dla całej rodziny, stając się prawdziwym klasykiem mieszaniny animacji i live-action.


6. Mistrzowski rzut 1986

"Hoosiers" z 1986 roku, nazwany u nas nie wiedzieć czemu "Mistrzowski rzut" to raczej typowa opowieść o koszykarskim trenerze. W rolę tą wciela się z powodzeniem Gene Hackman. Jego postać to uparty jak osioł i apodyktyczny coach, który ma swoje za uszami. Kiedyś ponoć wytarmosił jednego ze swoich graczy, bo ten zakwestionował jego autorytet. Gość ma ewidentnie problemy z kontrolowaniem gniewu i dlatego też posadę trenera może dostać jedynie na jakiejś amerykańskiej pipidówie. Jak jednak uczy hollywoodzki podręcznik sztuki filmowej, udaje mu się ze zbieraniny chłopków-roztropków stworzyć groźny team, który dociera daleko w stanowych rozgrywkach. Kluczowym momentem jest tutaj chwila, w której coach Hackman akceptuje sugestię jednego z graczy o innym, odmiennym od trenerskiego, rozegraniu decydującej akcji. Jest to symboliczne ukazanie przemiany, jaką przeszedł szkoleniowiec, który dzięki pobytowi na wsi, nauczył się słuchać innych i szanować ich zdanie. Film nie jest arcydziełem, lecz przeszedł do historii jako sztandarowe dzieło spod znaku "zły trener uczy się ufać". Jest to kino na przyzwoitym poziomie, któremu udało się uchwycić atmosferę amerykańskiej prowincji lat 50. Ciekawostką jest to, że obraz opiera się na prawdziwej historii oraz to, że jako jedna z nielicznych koszykarskich produkcji obchodzi się bez udziału Afroamerykańskich graczy.


5. Historia Earla "Kozła" Manigaulta 1996

"Historia Earla "Kozła" Manigaulta" to film, który przeszedł bez większego echa. Pewnie dlatego, że jest to film telewizyjny, wyprodukowany przez HBO. Warto jednak zwrócić na niego uwagę, ponieważ jest to kawałek przyzwoitego filmowego rzemiosła. Jak wiele dramatów sportowych opowiada on o losach prawdziwego człowieka, jakim był tytułowy Earl Manigault, zwany "Goatem". Po polsku znaczy to "Kozioł", lecz nie do końca jestem pewien czy takie właśnie było pierwotne znaczenie tego przydomka. W angielskim bowiem słowo GOAT to również skrót of Greatest of All Time, czyli najlepszy w historii. A Earl jest do dzisiaj za takiego uważany. Przynajmniej jeśli chodzi o koszykówkę uliczną. Nigdy nie zrobił on kariery na zawodowych parkietach i nie trafił do NBA. Dlatego uważany jest za najlepszego zawodnika, który nigdy nie zagrał w najlepszej lidze świata. Film przedstawia jego losy, od małego dziecka, przez czasy młodzieńcze, aż do dorosłości. Earl, jak wielu mu podobnych chłopaków z biednych dzielnic, nie miał łatwego życia. Nic zatem dziwnego, że szybko trafił w szpony narkotykowego nałogu. Sport był dla niego jedyną możliwością ucieczki i szansą na normalne życie. Mimo wzlotów i licznych upadków można powiedzieć, że w końcu wyszedł na swoje, chociaż na pewno mógł więcej osiągnąć, jeśli idzie o dokonania sportowe. W rolę Earla udanie wciela się Don Cheadle. Oprócz niego w obsadzie wyróżnia się Forest Whitaker, a partnerują im znani głównie z drugiego planu czarnoskórzy aktorzy, w tym reżyser filmu Eriq La Salle. Wszyscy oni gwarantują odpowiedni poziom aktorski. Produkcja jest rzetelnie zrealizowana i nie popada w telewizyjne schematy rodem z Hallmarku. Jest to raczej poziom HBO, które znane jest raczej z jakości. Filmową biografię Earla trudno zaliczyć do dzieł wybitnych, czy robiących różnicę, ale na pewno przedstawia sobą wartość jako inspirująca i szczera opowieść o człowieku walczącym całe życie z samym sobą.


4. Nad obręczą 1994

Osobna grupa filmów koszykarskich to te, które mieszają elementy sportowe z gangsterskimi. W końcu każdy szanujący się amerykański murzyn musi grać w kosza na ulicy i należeć do jakiegoś gangu. Jednym z przykładów takiego zabiegu jest "Nad obręczą". Jest to na pewno mniej znana pozycja niż dzieła, chociażby Spike'a Lee, ale na pewno zasługuje na uwagę. Dla niektórych atrakcją może być udział w filmie Tupaca w jednej z głównych ról. Gra on tu właściwie siebie, czyli drobnego cwaniaczka, który ledwo co odrośl od ziemi i już zaczyna chojraczyć. Dla mnie nie jest to atut, ponieważ nie jestem fanem tego osobnika. Na szczęście grana przez niego postać ostatecznie ginie. Wcześniej jednak sporo miesza, stosując wybitnie przemocowe techniki. Bohater filmu Kyle jest młodym koszykarzem, który ma nadzieję na uzyskanie stypendium na jednej z uczelni. Na drodze do kariery i normalnego życia stoją jednak ziomale z ulicy, którzy próbują go wkręcić w swoje brudne interesy. Zbliża się turniej ulicznej koszykówki, a młody Kyle nie wie, którą stronę obrać. Z pomocą przychodzi mu pewien doświadczony życiowo murzyn, który kręci z matką chłopaka. Ostatecznie dochodzi do konfrontacji na boisku, która ma tragiczny finał, ale na koniec wszystko kończy się happy endem. Mimo udziału wspomnianego Tuptaca to jednak właśnie obsada jest chyba największą zaletą produkcji. Wyróżnia się tu grający rolę zdystansowanego mentora Shepa aktor znany powszechnie jako Leon. Tworzy on na ekranie kreację człowieka pełnego spokoju i pokory, który roztacza wokół siebie specyficzną aurę respektu i godności. "Nad obręczą" to całkiem interesująca pozycja na mapie filmów koszykarskich, która umiejętnie łączy wątki sportowe, kryminalne i obyczajowe.


3. Biali nie potrafią skakać 1992

Jednym z moich ulubionych obrazów z koszykówką w tle jest bez wątpienia "Biali nie potrafią skakać". Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszym z nich jest wielce trafiony casting. Woody Harrelson i Wesley Snipes wcielający się w główne role to niezaprzeczalny atut tego filmu. Przede wszystkim czuć chemię między tymi dwoma aktorami, przez co ich ekranowe relacje nabierają wiarygodności, stając się jedynym w swoim rodzaju bromancem. Być może jest to nawet jeden z lepszych międzyrasowych tandemów w historii. Film to jedyna w swoim rodzaju komedia właściwie obyczajowa, która wiernie oddaje ducha ulicznych gierek na pieniądze. To właśnie swojski i beztroski klimat lat 90. jest tym, co zapada w pamięć w trakcie seansu. Produkcja wyróżnia się także sporym kolorytem i dystansem do samej siebie. Dzięki temu jest to film o dużym potencjale rozrywkowym. Taki, który bawi ucząc i vice versa. Posiada niemało sekwencji sportowych, które obfitują w efektowne zagrania. Jest to prawdziwa gratka dla fanów tego sportu. Obraz zabiera widza w nieco egzotyczny dla nas świat małych ojczyzn, w których wszyscy się znają. Pozwala obcować z obcą nam kulturą charakterystyczną dla ówczesnego czasu oraz lokalnych rewirów. Oprócz tego uczy też, że męska przyjaźń jest często więcej warta niż romantyczny związek z kobietą.


2. Drużyna asów 1994

"Drużyna asów" to kolejny film o koszykówce, którego polski tytuł jest durny i nijak ma się do oryginału, który brzmi "Blue Chips". Wiem, że może trudno było przetłumaczyć go na nasz język, ale najprostszym rozwiązaniem wydaje się zostawienie pierwotnej nazwy, w angielskiej pisowni. Obraz został wyreżyserowany nie przez byle kogo, bo samego Williama Friedkina, który nie jest raczej kojarzony z tematyką sportową. Każdy jednak szanujący się twórca powinien spróbować sił w różnych gatunkach. Friedkin spróbował i można powiedzieć, że nawet mu się udało. Produkcja ukazuje kulisy prowadzenia uniwersyteckiej drużyny koszykówki. Trener Pete Bell (Nick Nolte) ma za sobą słaby sezon. By poprawić wyniki, w kolejnym postanawia wzmocnić skład. Na oku ma trzech graczy, lecz problemem jest przekonanie ich oraz ich rodzin do wybrania jego właśnie uczelni. Bell stara się podchodzić do rekrutacji uczciwie, czyli nie oferować dóbr materialnych graczom. Niestety jest ostatecznie zmuszony do zastosowania tej praktyki. Ma z tego powodu jednak takiego kaca moralnego, że po pierwszym meczu nowego sezonu, podaje się do dymisji podczas pomeczowej konferencji prasowej. Przy okazji demaskuje władze uczelni, które stały za całym procederem. Film przedstawia bez owijania w bawełnę, niecne procedery i mechanizmy, jakie stosują amerykańskie uczelnie, w celu pozyskania perspektywicznych zawodników. Wszystko sprowadza się bowiem do zwykłego "kupowania" koszykarzy. Stoi to w sprzeczności ze statusem sportu akademickiego, który oficjalnie powinien być amatorski. Oferowanie pieniędzy za przyjście do danego uniwersytetu jest nielegalne, ale i tak jest powszechne, o czym wszyscy wiedzą. Obraz Friedkina jest zatem pewną formą krucjaty przeciwko temu choremu systemowi. Jak na dramat sportowy produkcja odznacza się niezłym aktorstwem, nie popada w patos, stara się utrzymać odpowiedni poziom dramaturgii i realizmu. Prym wiedzie tu oczywiście Nick Nolte, wcielający się w trenera-nerwusa, a na ekranie partnerują mu prawdziwe gwiazdy NBA w postaci Shaqa O'Neala i "Penny" Hardawaya. Tym, co jednak najbardziej wyróżnia "Drużynę asów" jest bardzo autentyczne odwzorowanie specyfiki pracy koszykarskiego coacha, wraz ze wszystkimi taktycznymi oraz praktycznymi wskazówkami, terminami i tajnikami. Pomaga w tym także wykorzystanie znanych z prawdziwych parkietów trenerów. Dzięki temu dzieło nabiera quasi dokumentalnego charakteru oraz staje się bardziej wiarygodne.


1. Gra o honor 1998

Spike Lee to zacny reżyser, który jest doceniany przez publikę, jak i krytyków. W zasadzie to bodaj jedyny czarnoskóry twórca, który przebił się mainstreamu. W dziełach swych udaje mu się łączyć swojskie, blokersie klimaty z oryginalnym stylem narracji i dozą artyzmu. Jednym z jego najwybitniejszych osiągnięć pozostaje nakręcony w 1996 roku obraz "Gra o honor". Opowiada on o pewnym skazańcu, który dostaje od władz szansę na złagodzenie wyroku. Musi jedynie namówić swojego syna, utalentowanego koszykarza, do wybrania lokalnej uczelni. Zostaje zwolniony z paki i rusza na miasto, żeby odnaleźć syna i wskazać mu jedyną słuszną drogę. Problem w tym, że synalek wcale nie chce słuchać rad ojca, co więcej darzy go szczerą niechęcią. Jest to zatem bardziej taki dramat rodzinny niż film stricte sportowy, ale koszykówka na pewno odgrywa tu ważną rolę. Stanowi element scalający rodzica z dzieckiem, przewijającym się przez całe ich wspólne relacje. Film jest utrzymany w brudnej tonacji. Ukazuje ciemną i brudną stronę nie tylko miejskiego życia, ale również zakulisowych intryg towarzyszących kaperowaniu młodych graczy przez różne uczelnie. W istocie oba światy to skorumpowane i zdeprawowane środowiska, w których trudno szukać uczciwych i prawych ludzi. Istotną niszę w tej rzeczywistości odgrywają także prostytutki. Nie jest to wesoła wizja, ale na pewno kawał porządnego kina obyczajowego.

czwartek, 1 sierpnia 2024

Luźne gatki - witajcie w nie mojej bajce

Jestem malkontentem. Zwłaszcza jeśli idzie o świat kina, to wiele rzeczy mi nie odpowiada. A części z nich całkowicie nie toleruje. Są wśród nich pewne gatunki filmowe, które postrzegam jako wyjątkowo ohydne. Powodują one we mnie mdłości oraz bóle kości. Niestety niektóre z nich są całkiem popularne, co tylko dowodzi bezguścia motłochu i braku elementarnej wiedzy o tym, co mi się podoba a co nie. Poniżej chciałem wyszczególnić te nurty w kinie, od których trzymam się z daleka, aby nie dostać kurwicy. Oczywiście nie wykluczam przy tym, że jest możliwe zrobienie dobrego obrazu w którejś z podanych kategorii. Niestety jednak najczęściej produkcję te skręcają w złym kierunku, będąc kopalnia krindżu, tandety domowych klisz i cukierkowego patosu.

Pierwszym rodzajem filmów, jakich nie znoszę, są komedie romantyczne. I to bez podziału na kraj. Komedie romantyczne z Polski mogą się bowiem różnic od tych indyjskich, czy amerykańskich. Rodzime rom-komy to z resztą temat na osobną rozprawę, ponieważ poziom żenady, jaki osiągają to zupełnie inna liga. Na blogu jest już nawet osobna kolumna im poświęcona, która jasno pokazuje mój stosunek do tego typu produkcji. Przyjęło się, nie wiem, czy słusznie, że romanse to filmy przeznaczone główne dla kobiet. Jeśli tak, to znaczy, że twórcy mają przedstawicielki tej płci za niezbyt rozgarnięte i infantylne osoby, które nabierają się na tanie chwyty emocjonalne i do tego są oderwane od rzeczywistości. Jednym z problemów komedii romantycznych jest fakt, że jak na rzekome komedie, nie są zbyt śmieszne. Albo ich humor jest umowny, stereotypowy, by nie powiedzieć prostacki. Rom-komy, podobnie jak filmy Disneya, zakłamują świat. Opierają się na powtarzanych od lat, wyświechtanych hasłach i toksycznych mitach. Wypełnione są kłamstwami dla niewolników, którzy wzdychają do nierealnych wzorców ukazanych w tego typu produkcjach. Ich bohaterami są zawsze piękni ludzie, których problemy w magiczny sposób same się rozwiązują. Uważam zatem, że rom-komy mają negatywny wpływ na ludzi, utwierdzając szkodliwe i często seksistowskie schematy.

Nigdy nie byłem fanem używek. Owszem, lubię czarną herbatę, ale bardzo długo nie piłem alkoholu, nigdy też nie paliłem, ani niczego nie brałem. Czułem jakąś taką wewnętrzną niechęć do tego typu aktywności. Nic zatem dziwnego, że również w świecie kina podobna tematyka nie należy do moich faworytów. Sporo powstało filmów o krótko mówiąc, ćpunach i ich przygodach. Niektóre z nich są całkiem znośne jak chociażby "Las Vegas Parano". Innym znanym przykładem jest też "Requiem dla snu", które konsekwentnie zdaje się polaryzować widzów. Mnie jednak produkcje poświęcone braniu narkotyków, nieważne czy na poważnie, czy na wesoło, zawsze męczyły. Nie czerpię żadnej przyjemności z patrzenia, jak ludzie staczają się na samo dno, chodzą brudni, śpią po dworcach, rzygają i telepią się na odwyku. Jeśli widziało się jeden taki obraz, to tak jakby widziało się wszystkie. Niestety bowiem mało który reżyser potrafi ukazać to zagadnienie w jakiś odmienny, oryginalny sposób. Wszystko sprowadza się do tych samych patentów, co jest mało zachęcające. Filmy o ćpunach nie przedstawiają dla mnie większej wartości, bo też nie mówią mi nic o moim życiu i nie mogę się z ich bohaterami identyfikować.

Kolejny rodzaj filmów, z którym mi nie po drodze to tak zwane kino szpiegowskie. Wydaje się, że kiedyś, za czasów zimnej wojny, było ono bardziej popularne. Obecnie nadal zdarzają się produkcje spod tego znaku, lecz istnieją jakby gdzieś z boku. Jedynie seria o najsłynniejszym szpiegu w historii, czyli Jamesie Bondzie wciąż wzbudza zainteresowanie widzów. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tej postaci. Dla mnie przygody Bonda wydawały się zwyczajnie niepoważne, żeby nie powiedzieć groteskowe. Jego pozorna nieskazitelność jest dla mnie sztuczna i mało wiarygodna, a całość nie stanowi zbytniego wyzwania dla odbiorców. Ogólnie filmy szpiegowskie są jak dla mnie zbyt podobne i monotonne. Tak, właśnie, monotonne. Pozorne atrakcje, jakie zawierają w postaci bijatyk i pościgów, są w istocie nużące. Bohaterowie ukazani są jako niezniszczalni i z idealną fryzurą. Wprawdzie w naszych czasach obraz ten został nieco zdemitologizowany, a szpiedzy nawet się pocą, ale i tak na koniec wszystko im się udaje. Filmy szpiegowskie są dla mnie pewnym reliktem dawnych czasów i podobnie jak inne gatunki, za którymi nie przepadam, są formą odrealnionych bajek dla dorosłych.

Specyficzną kategorią filmów, są dzieła poświęcone sportowcom. Ich biografie są często bardzo inspirujące, będąc gotowym materiałem na scenariusz. W ogóle rywalizacja sportowa jest idealnym tworzywem dla filmowców z uwagi na silne emocje, jakie wzbudza wśród pospólstwa. Niestety jednak kryje się w tym wszystkim pewna pułapka. Większość twórców bowiem nie potrafi ustrzec się od popadnięcia w pewne negatywne trendy. Głównym z ich grzechów jest zbędny patos. Autorzy zamiast skupić się na w miarę wiarygodnym ukazaniu charakterystyki zmagań, wciskają widzom w mało subtelny sposób przepełnione kiczem i ckliwe sceny, które mają za zadanie wycisnąć z ich oczu łzy wzruszenia. Naprawdę, sport sam w sobie jest wystarczającym źródłem uniesień i nie potrzebuje dodatkowego podrasowania. Większość filmów sportowych nie spełnia oczekiwań prawdziwych fanów sportu. Nastawione są na tanią sensację i przymilanie się najniższym instynktom gawiedzi. Mało w nich samego sportu i hołdu oddanego heroicznej rywalizacji. Oprócz tego są mało fachowe, przez co często ukazane zmagania przybierają karykaturalny wizerunek. Ma się wrażenie, że reżyserzy i scenarzyści nie mają tak naprawdę zielonego pojęcia o dyscyplinie, jaką portretują. Swoje dodają również polskie tłumaczenia zagranicznych filmów, w których pełno jest błędnych sformułowań, co także jest dowodem na brak fachowości i wiedzy ludzi odpowiedzialnych za ostateczny kształt produkcji. Z przykrością muszę stwierdzić, że w zasadzie to nadal czekam na w pełni satysfakcjonujący dramat sportowy, który byłby godną reprezentacją konkretnej dyscypliny sportu.

Ostatnia grupa to tak zwane filmy taneczne. I tutaj podobnie jak z kinem sportowym nie skreślam całkowicie tego typu produkcji. Dobry film o tańcu nie jest zły. Za przykład może tu posłużyć "Czarny łabędź", a ze starszych dzieł "Cały ten zgiełk" czy kilka innych klasycznych musicali. Niestety, zwłaszcza po roku 2000 powstało wiele obrazów, które poszły zdecydowanie w stronę tandety. Kojarzą się one z tanimi i naiwnymi dziełami skierowanymi głównie do młodzieży, chociaż nie zawsze. Nie podobają mi się one głównie ze względu na swoją stylistykę, która jest w moim odbiorze niesmaczna i kiczowata. Zamiast ukazania skali ludzkiego talentu i czystych umiejętności, skupiają się na efekciarstwie, przeradzając się w rozrywkę niskich lotów. W dodatku często mieszane są z romansem, co nadaje im jeszcze bardziej harlequinowskiego charakteru. Są też zwyczajnie infantylne i trudno traktować je poważnie. Taniec, podobnie jak sport, staje się dla twórców okazją do niewybrednej manipulacji, przyklaskując prymitywnym instynktom. Robienie czegokolwiek pod publiczkę jest błędnym podejściem. Na szczęście moda na "taneczne" filmy i seriale jak się zdaje, przeminęła już parę ładnych lat temu.

Luźne gatki - Osły, które dowiozły

Osioł, jaki jest, każdy widzi. Właściwie to koń, ale osioł w sumie też. Czy osły są zatem dyskryminowane? Częściowo tak. Jednak w świecie ki...