Jestem malkontentem. Zwłaszcza jeśli idzie o świat kina, to wiele rzeczy mi nie odpowiada. A części z nich całkowicie nie toleruje. Są wśród nich pewne gatunki filmowe, które postrzegam jako wyjątkowo ohydne. Powodują one we mnie mdłości oraz bóle kości. Niestety niektóre z nich są całkiem popularne, co tylko dowodzi bezguścia motłochu i braku elementarnej wiedzy o tym, co mi się podoba a co nie. Poniżej chciałem wyszczególnić te nurty w kinie, od których trzymam się z daleka, aby nie dostać kurwicy. Oczywiście nie wykluczam przy tym, że jest możliwe zrobienie dobrego obrazu w którejś z podanych kategorii. Niestety jednak najczęściej produkcję te skręcają w złym kierunku, będąc kopalnia krindżu, tandety domowych klisz i cukierkowego patosu.
Pierwszym rodzajem filmów, jakich nie znoszę, są komedie romantyczne. I to bez podziału na kraj. Komedie romantyczne z Polski mogą się bowiem różnic od tych indyjskich, czy amerykańskich. Rodzime rom-komy to z resztą temat na osobną rozprawę, ponieważ poziom żenady, jaki osiągają to zupełnie inna liga. Na blogu jest już nawet osobna kolumna im poświęcona, która jasno pokazuje mój stosunek do tego typu produkcji. Przyjęło się, nie wiem, czy słusznie, że romanse to filmy przeznaczone główne dla kobiet. Jeśli tak, to znaczy, że twórcy mają przedstawicielki tej płci za niezbyt rozgarnięte i infantylne osoby, które nabierają się na tanie chwyty emocjonalne i do tego są oderwane od rzeczywistości. Jednym z problemów komedii romantycznych jest fakt, że jak na rzekome komedie, nie są zbyt śmieszne. Albo ich humor jest umowny, stereotypowy, by nie powiedzieć prostacki. Rom-komy, podobnie jak filmy Disneya, zakłamują świat. Opierają się na powtarzanych od lat, wyświechtanych hasłach i toksycznych mitach. Wypełnione są kłamstwami dla niewolników, którzy wzdychają do nierealnych wzorców ukazanych w tego typu produkcjach. Ich bohaterami są zawsze piękni ludzie, których problemy w magiczny sposób same się rozwiązują. Uważam zatem, że rom-komy mają negatywny wpływ na ludzi, utwierdzając szkodliwe i często seksistowskie schematy.
Nigdy nie byłem fanem używek. Owszem, lubię czarną herbatę, ale bardzo długo nie piłem alkoholu, nigdy też nie paliłem, ani niczego nie brałem. Czułem jakąś taką wewnętrzną niechęć do tego typu aktywności. Nic zatem dziwnego, że również w świecie kina podobna tematyka nie należy do moich faworytów. Sporo powstało filmów o krótko mówiąc, ćpunach i ich przygodach. Niektóre z nich są całkiem znośne jak chociażby "Las Vegas Parano". Innym znanym przykładem jest też "Requiem dla snu", które konsekwentnie zdaje się polaryzować widzów. Mnie jednak produkcje poświęcone braniu narkotyków, nieważne czy na poważnie, czy na wesoło, zawsze męczyły. Nie czerpię żadnej przyjemności z patrzenia, jak ludzie staczają się na samo dno, chodzą brudni, śpią po dworcach, rzygają i telepią się na odwyku. Jeśli widziało się jeden taki obraz, to tak jakby widziało się wszystkie. Niestety bowiem mało który reżyser potrafi ukazać to zagadnienie w jakiś odmienny, oryginalny sposób. Wszystko sprowadza się do tych samych patentów, co jest mało zachęcające. Filmy o ćpunach nie przedstawiają dla mnie większej wartości, bo też nie mówią mi nic o moim życiu i nie mogę się z ich bohaterami identyfikować.
Kolejny rodzaj filmów, z którym mi nie po drodze to tak zwane kino szpiegowskie. Wydaje się, że kiedyś, za czasów zimnej wojny, było ono bardziej popularne. Obecnie nadal zdarzają się produkcje spod tego znaku, lecz istnieją jakby gdzieś z boku. Jedynie seria o najsłynniejszym szpiegu w historii, czyli Jamesie Bondzie wciąż wzbudza zainteresowanie widzów. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tej postaci. Dla mnie przygody Bonda wydawały się zwyczajnie niepoważne, żeby nie powiedzieć groteskowe. Jego pozorna nieskazitelność jest dla mnie sztuczna i mało wiarygodna, a całość nie stanowi zbytniego wyzwania dla odbiorców. Ogólnie filmy szpiegowskie są jak dla mnie zbyt podobne i monotonne. Tak, właśnie, monotonne. Pozorne atrakcje, jakie zawierają w postaci bijatyk i pościgów, są w istocie nużące. Bohaterowie ukazani są jako niezniszczalni i z idealną fryzurą. Wprawdzie w naszych czasach obraz ten został nieco zdemitologizowany, a szpiedzy nawet się pocą, ale i tak na koniec wszystko im się udaje. Filmy szpiegowskie są dla mnie pewnym reliktem dawnych czasów i podobnie jak inne gatunki, za którymi nie przepadam, są formą odrealnionych bajek dla dorosłych.
Specyficzną kategorią filmów, są dzieła poświęcone sportowcom. Ich biografie są często bardzo inspirujące, będąc gotowym materiałem na scenariusz. W ogóle rywalizacja sportowa jest idealnym tworzywem dla filmowców z uwagi na silne emocje, jakie wzbudza wśród pospólstwa. Niestety jednak kryje się w tym wszystkim pewna pułapka. Większość twórców bowiem nie potrafi ustrzec się od popadnięcia w pewne negatywne trendy. Głównym z ich grzechów jest zbędny patos. Autorzy zamiast skupić się na w miarę wiarygodnym ukazaniu charakterystyki zmagań, wciskają widzom w mało subtelny sposób przepełnione kiczem i ckliwe sceny, które mają za zadanie wycisnąć z ich oczu łzy wzruszenia. Naprawdę, sport sam w sobie jest wystarczającym źródłem uniesień i nie potrzebuje dodatkowego podrasowania. Większość filmów sportowych nie spełnia oczekiwań prawdziwych fanów sportu. Nastawione są na tanią sensację i przymilanie się najniższym instynktom gawiedzi. Mało w nich samego sportu i hołdu oddanego heroicznej rywalizacji. Oprócz tego są mało fachowe, przez co często ukazane zmagania przybierają karykaturalny wizerunek. Ma się wrażenie, że reżyserzy i scenarzyści nie mają tak naprawdę zielonego pojęcia o dyscyplinie, jaką portretują. Swoje dodają również polskie tłumaczenia zagranicznych filmów, w których pełno jest błędnych sformułowań, co także jest dowodem na brak fachowości i wiedzy ludzi odpowiedzialnych za ostateczny kształt produkcji. Z przykrością muszę stwierdzić, że w zasadzie to nadal czekam na w pełni satysfakcjonujący dramat sportowy, który byłby godną reprezentacją konkretnej dyscypliny sportu.
Ostatnia grupa to tak zwane filmy taneczne. I tutaj podobnie jak z kinem sportowym nie skreślam całkowicie tego typu produkcji. Dobry film o tańcu nie jest zły. Za przykład może tu posłużyć "Czarny łabędź", a ze starszych dzieł "Cały ten zgiełk" czy kilka innych klasycznych musicali. Niestety, zwłaszcza po roku 2000 powstało wiele obrazów, które poszły zdecydowanie w stronę tandety. Kojarzą się one z tanimi i naiwnymi dziełami skierowanymi głównie do młodzieży, chociaż nie zawsze. Nie podobają mi się one głównie ze względu na swoją stylistykę, która jest w moim odbiorze niesmaczna i kiczowata. Zamiast ukazania skali ludzkiego talentu i czystych umiejętności, skupiają się na efekciarstwie, przeradzając się w rozrywkę niskich lotów. W dodatku często mieszane są z romansem, co nadaje im jeszcze bardziej harlequinowskiego charakteru. Są też zwyczajnie infantylne i trudno traktować je poważnie. Taniec, podobnie jak sport, staje się dla twórców okazją do niewybrednej manipulacji, przyklaskując prymitywnym instynktom. Robienie czegokolwiek pod publiczkę jest błędnym podejściem. Na szczęście moda na "taneczne" filmy i seriale jak się zdaje, przeminęła już parę ładnych lat temu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz